Wincenty i Luis

Zrobił to, przed czym wzbraniał się Jezus: przemienił kamienie w chleb.

A to za sprawą naszyjnika, który wyprosił u samej królowej Francji. Pieniądze pozyskane ze spieniężenia klejnotu przeznaczył na zakupienie chleba dla więźniów i żebraków.

Zajmował się święty Wincenty wieloma sprawami: tworzeniem seminarium i kształceniem przyszłych księży, rekolekcjami i misjami, kierownictwem duchowym i pobożnością. Ale jego największą pasją była dobroczynność. Miłosierdzie polega na tym, że przymyka się oczy a otwiera ręce – powtarzał. Przymykał oko na to, że ktoś napytał sobie biedy, nawarzył piwa, przehulał i przepił dostatek, że sam sobie jest winien i pewnie nie zasługuje na współczucie.

Jego wrażliwość rozbudził ojciec. To on – zapracowany wieśniak – wysłał Woncenta do szkół, do miasta. Naukę opłacił dzięki temu, że sprzedał ze swego majątku dwa woły. Gdy pewnego razu przybył odwiedzić syna, ten wykrzyczał: niech wraca do swojej wiochy, bo mu wstyd przynosi! Stary à Paulo był rzeczywiście strasznie brzydki i mocno utykał. Było się kogo wstydzić. Az przyszło opamiętanie, czyli moment, gdy Wincenty zaczął się wstydzić swojego wstydu. Wyrzuty sumienia z powodu pogardy dla ojca obudziły w nim człowiek miłosierdzia.

Był gigantem dobroczynności. To nie było działanie na pokaz, rozdawnictwo rezerw. Dzielenie się tym, czego masz w nadmiarze, w spiżarni, jest co najwyżej filantropią. Prawdziwa miłość jest wtedy, kiedy dajesz biednemu ze swojego talerza. Ta zasada przyświecała jego działalności.

Do systematycznej opieki nad ludzką biedą Wincenty utworzył zgromadzenie Sióstr Miłosierdzia zwanych Szarytkami (od „charité” – miłosierdzie). Nosiły siostry onegdaj uskrzydlone białe karnety – tak widowiskowe, że pokazywano je w filmach, zwłaszcza w scenach szpitalnych. Luis de Funes zrobił wyjątek sadzając jedna z szarytek za kierownicą motocykla z przyczepką albo samochodu. Kto jeszcze pamięta poczciwego Luis? Kto wie, że prywatnie był głęboko religijnym człowiekiem?