Można powiedzieć „Rodzina Święta”. Można powiedzieć „Akrobaci”. Na jedno wychodzi.
Tak właśnie Gustaw Doré nazwał swój malunek z 1874 roku. Obraz dzieje się na zapleczu cyrku. W tle widać linę rozciągniętą między słupami. Tam dawał nieszczęsny popis mały linoskoczek. Chłopiec spadł z wysokości. Pewnie na oczach tłumu i matki, która tuli teraz jego bezwładne ciało. Ktoś jeszcze zdążył owinąć głowę dziecka bandażem, spod którego sączy się krew. Grymas bólu i strachu zastygł na twarzy dziecka, bladej jak cyrkowe trykoty. Dziecko nie żyje.
Ojciec nieco z tyłu sceny. Bolesna prawda dociera doń powoli. Chyba nie rozumie, co się stało. Tak samo pokazują świętego Józefa ikony Narodzenia Pańskiego: Maryja z Dzieciątkiem, a Józef z daleka, na uboczu, szuk sensu i zrozumienia. A może to nawet sam Bóg Ojciec w tak dziwacznym stroju i czapce-błazence? Może mały akrobata upadając próbował jeszcze krzyknąć: Ojcze, czemuś mnie opuścił?
Z tyłu scenę boleści matki małego akrobaty obserwują dwaj mężczyźni – Nikodem i Józef Arymatejczyk – i rozpływający się w mroku tłum gapiów. Milczą odstawione na bok trąbka i tamburyno. Rdzewieje żeliwna kula dla atlety, poniewierają się piłeczki żonglera. Psy niespokojne, straciły towarzysza zabawy. Czy to te same, co lizały rany Łazarza?

I jeszcze sowa z wielkimi oczami. Nam kojarzy się z mądrością. Ale w świecie Biblii jest znakiem mroku, pogrążonej we śnie nocy, opuszczenia, pustki i ciszy. Nie o mądrość tu idzie, ale o tło Golgoty: mrok trzy godziny trwający, trzęsienie ziemi, rozdartą zasłonę w świątyni. Sowa jest na łańcuchu. Ciemność została okiełznana, jak bezład i pustkowie z Księgi Rodzaju, tochu wawochu.
Takiej Piety, Matki w błękitnej sukni, tulącej ciało Syna umarłego na zapleczu cyrku, nie namalował nikt, tylko Doré – ten sam, który zilustrował całą Biblię. Mocna jest ta przenośnia, jędrna. Jezus – akrobata. Szedł przez świat jak linoskoczek. Ta sztuka musiała się tak skończyć: upadkiem na krzyż. Śmiercią. Matczynymi łzami. Co będzie jutro, pojutrze, trzeciego dnia?