Jak zwierzęta

Ileż uciechy mamy, gdy zwierzęta nas naśladują i w czymś próbują być takie jak my!

Podziwiamy psa, co podaje łapę na powitanie i papugę albo gwarka, powtarzające ludzką mowę, a nawet tańczącego niedźwiedzia.

Biorąc to pod uwagę, Pan Bóg musi mieć nie lada uciechę, gdy człowiek haruje jak wół, żre jak świnia, pije niczym smok (potem wywija orła albo puszcza pawia), śpi jak suseł, uparty bywa jak osioł a z rzadka nawet odważny niczym lew.

W tę optykę zwierzopodobieństwa wpisuje się Jezus, który posyła nas jak owce między wilki i radzi, byśmy byli roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie (Mt10,16). Owce i wilki – wiadomo – niczym woda i ogień. Gołębie teoretycznie nikogo nie atakują, poza osobnikami własnego gatunku albo ludźmi, których traktują jak członków stada – w sumie drobiazg. Ale o co chodzi z tymi wężami?

Obecne tłumaczenie Biblii Tysiąclecia mówi o roztropności. W oryginale mowa jest o rozumie albo inteligencji. Więc to podobieństwo do węża można przetłumaczyć, jako „myśl!” – myślenie nie boli, myślenie ma przyszłość.

Bardzo fajnie naśladowanie wężów tłumaczyli ojcowie Kościoła. Wąż zmienia skórę – zrzuca starą, zostawia ją i jest jak nowo narodzony. Tak samo człowiek – ochrzczony zrzuca starego człowieka i obleka się w Chrystusa. Wąż kryjący się w załomach skalnych na czas wylinki a potem z nich wypełzający jest też symbolem zmartwychwstania.

Dalej – mówili starożytni teologowie – nie ma pazurów, nie potrafi szybko biegać, więc musi przemyślnie chronić się przed wrogiem – tak samo jak człowiek przed zakusami złego.

I wreszcie – ale to już jest gruba przesada właściwa starożytnym bestiariuszom – umie nie słuchać głupot. Nawet uszu na zewnątrz nie ma widocznych, tylko zabłonione otwory w głowie. I gdyby coś złego albo głupiego miał usłyszeć, to jedno „ucho” przykłada do ziemi, a drugie zatyka sobie ogonem…

Dobra, nie śmiecie się z bestiariuszy, z ojców Kościoła ale też nie próbujcie czegoś podobnego z tymi uszami. Do ucha lepiej nie wkładać nic, co jest większe od łokcia – mówią laryngolodzy. Uwierzcie, mają rację. Ja sam nawet trochę żałuję, że nie zostałem laryngologiem: cały dzień bym sobie dłubał w nosie albo w uchu i jeszcze by mi za to płacili…