Aż strach napisać to imię, żeby jakiego licha nie obudzić. Chociaż ono i tak nie śpi. Ale bzyczy i… śmierdzi.
Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień. I oto Izraelici, wyrwawszy się z niewoli egipskiej dotarli do Ziemi Obiecanej – ziemi Kanaan. Kiedy już obili i wycięli, kogo mieli obić i wyciąć, pytają tubylców:
– A wy wierzycie w Adonai?
– Adonai? Naszym bogiem jest Baal. Baal Zebul (co znaczy Pan Książę).
– Zebul? Ha, ha. Chyba Zabal (jako czasownik to słowo znaczy „rozrzucań gnój”, a jako rzeczownik, hm, kulturalnie można to określić mianem eksrementów, po prostu g….). Baal Zabal – taki g…ny ten wasz „bóg”.
– Bueee, nie możecie tak mówić o naszym Baalu.
– No dobra, już dobra, mazgaje. Niech będzie „Baal Zebub” czyli Władca Much. A muchy – i tak wiadomo, co jedzą…
Taka jest – z grubsza rzecz biorąc – historia powstania Belzebuba. To już zhellenizowana forma heheszków, jakie Izraelici zrobili sobie z kananejskiego bóstwa.
W Ewangelii faryzeusze zarzucają Jezusowi, że jest w zmowie z Belzebubem w kwestii egzorcyzmów (Mt 12,24 i Łk 11,15), a raz nawet przezywają Jezusa Belzebubem (Mt 10,25) albo sugerują, że Belzebub Go opętał (Mk3,22). Najciekawsze jest to, że sam Jezus nigdy nie wypowiada tego słowa „Belzebub”. W odpowiedzi na głupie zarzuty i cuchnące insynuacje zawsze mówi o „szatanie” (Mt 12,26, Mk 3,23 i Łk 11,18).
Z Belzebubem mam Noblowskie skojarzenie. W 1983 roku literackiego Nobla dostał William Golding. Pierwszą rzeczą, jaką wygrzebałem zaraz potem w bibliotece był jego „Władca much”. Przerobiłem czas fascynacji jego kornwalijskim piórem. Niesamowite wrażenie zrobiła na mnie „Wieża”. Podziwiałem te wszystkie jego morskie rzeczy, mając świadomość, że podczas wojny służył w marynarce i nawet ścigał „Bismarcka”. Ale „Władca…” wymiata: trochę jakby hybryda „Chłopców z Placu Broni” i „Robinsona Crusoe”.