Jurek, Wojtek i Dzień Książki

To jedyna taka okazja, gdy panie dają panom kwiaty. Przynajmniej w Katalonii.

Jerzy i Wojciech spotykają się 23 kwietnia. Chociaż z powodu Wojtka Jurka przesuwamy o jeden dzień. Obu panów łączy męczeństwo z powodu wiary oraz… książki.

Wojciech zapewne czytał księgi, skoro był mnichem i został biskupem, a nawet próbował być misjonarzem, choć bez szczególnych sukcesów. Z tego powodu – jako głosiciela Dobrej Nowiny – przedstawia się go często jako trzymającego księgę.

Na świętego Jerzego natomiast był w Hiszpanii taki zwyczaj, że kobiety (to się w głowie trochę nie mieści) obdarowywały mężczyzn czerwonymi różami. To na pamiątkę krwi, którą z obleśnego cielska straszliwego smoka utoczył święty Jerzy. A mężczyźni odwdzięczali się (to też się w głowie trochę nie mieści)… książką. Różę łączono ze świętym Jerzym, którego wspomina się 23 kwietnia (w Polsce 24, już pisałem). A książkę z hiszpańskim mistrzem pióra Michałem Cervantesem, który umarł 23 kwietnia 1616 roku. I właśnie z tego powodu 23 kwietnia od dawna obchodzono w Hiszpanii jako Dzień Książki, a od jakiegoś czasu zwyczaj ten rozszerzono na cały świat – wspominając także autorów książek i ich prawa.

To mój ulubiony dzień – święto osobistego uzależnienia, wyssanego z mlekiem matki nałogu, zakorzenionego w głębokim dzieciństwie, który wciąż się rozrasta i nakręca. Cóż – kto czyta, to jakby żył dwa razy.

Cyceron mawiał, że szczęśliwy człowiek to taki, który ma ogród i bibliotekę. Jeden z moich znajomych był nieco innego zdania. Utrzymywał bowiem, że człowiek szczęśliwy to taki, który ma (tylko nie gorszcie się, proszę) żonę i kochankę: żona podejrzewa, że jesteś u kochanki, kochanka myśli, że jesteś z żoną, a ty tymczasem spokojnie sobie siedzi w bibliotece i czytasz książki.

Wpojono mi w dzieciństwie szacunek dla książki. Później przeczytałem, że dokładnie tego samego uczyli rabini swoich uczniów: że po skończonej lekturze nie pozostawia się otwartej książki, nie kładzie na otwartych stronach, nie zagina rogów ani nie wkłada jakichś dziwnych przedmiotów, żeby zaznaczyć miejsce, gdzie skończyło się czytać, że nie kładzie się książki na łóżku ani na krześle czy ławie, na której się siedzi ale na stole, że nie czyta się podczas jedzenia albo zabiegów higienicznych (w tych ostatnich dwóch okolicznościach niestety nałogowo grzeszę).

W „Księgach Jakubowych” Olga Tokarczuk pisze o księdzu Benedykcie Chmielowskim – tym od „koń, jaki jest, każdy widzi”: Gdyby on, ksiądz, był królem, nakazałby jeden dzień pańszczyzny na czytanie przeznaczyć, cały stan chłopski zagoniłby do ksiąg i od razu inaczej wyglądałaby Rzeczpospolita… Ja zrobiłbym to samo.

Choć widoków na bycie królem raczej nima. Więc siadam przy biurku skulony za barykadą książek, przerzucam kartki, stukam w klawiaturę i myślę sobie: możesz krzywo siedzieć, tylko pisz (i mów) prosto…

{Foto: kolaż z postaci św. Wojciecha z kościoła w BB Komorowicach i św. Jerzego z kościoła w Jasienicy].