Arabowie mówią, że historia z kawą, to sprawa etiopskiego kóz pasterza o imieniu Kaldi.
Poganiał ospałe stado przez pustynną jałowiznę, pełne ostów i na wpół uschłych krzaczorów, w sam raz dla mało wybrednych kóz. Aż raz trafił na dolinę, w której rosły nieznane krzewy obwieszone zielonymi kuleczkami owoców. Kozy najpierw ostrożnie skosztowały nowalijki. Zasmakowała. Zwłaszcza zielone kulki. Nażarły się, ile wlezie. Najdziwniejsze było to, że wieczorem w niemrawe stado wstąpiło nowe życie. I o spaniu nie było mowy.
Bystry Kaldi skojarzył, że to zapewne sprawka nowego menu. Skosztował zielonych kulek. Smakowały tak sobie. No nie: wstrętne były. I tyle. Ale po wchłonięciu garści dziwnych owoców – bo żal było wyrzucić – i Kaldiego spanie odeszło.
Noc była chłodna, zebrał Kaldi naręcze wyschniętych gałązek i rozpalił ognisko. Niezdarnie i głupio: tuż przy krzaku, z którego zrywał uśmierzające sen owoce. Aż krzak zajął się ogniem. A spalając się cudnie pachniał. Owoce wygrzebane z popiołu zrobiły się teraz brązowe i aromatyczne. Nie oparł się Kaldi pokusie i włożył kilka do ust. Rozgryzł. Mmmmm. Zrobiło się aromatycznie i błogo.
Niebawem podzielił się swoim odkryciem z ziomkami. I wkrótce wszyscy pasterze wokoło żuli owoce pustynnego haberdzia, uprzednio potraktowane ogniem. Aż trafił się taki mądry, który wymyślił, żeby owoce zaprawić w ogniu, potem zetrzeć niczym ziarno na grubą mąkę, zalać wrzątkiem i pić. A nie żuć, jak głupia koza. I stąd wzięła się kawa.