…czyli: co święty Florian trzyma w ręku?
Jest najpopularniejszym świętym. Jego wizerunek jest niemal na każdej remizie strażackiej. A ponieważ remiza strażacka jest niemal w każdej miejscowości, więc Florian jest wszędzie.
Przypomnijmy: Floro był żołnierzem Imperium Rzymu, w drugiej połowie III wieku. Jak w sam raz cesarz Dioklecjan uparł się, że zlikwiduje chrześcijaństwo. Dał wybór: albo przyznajesz się wo wiary Imperium, albo śmierć. Wybór dotyczyły cywilów i żołnierzy. Florian, jako chrześcijanin miał inne zdanie na temat wolności religijnej, niż cesarz, jeszcze – w dodatku – stanął w obronie kolegów żołnierzy, którzy byli ochrzczeni, za co zapłacił życiem. Wszystko to miało miejsce na terenie dzisiejszej Austrii, gdzie stacjonował garnizon Floriana.
Zacznijmy od ciuchów: Florian na remizach strażackich zawsze nosi „mundur” rzymskiego legionisty. Na głowie ma hełm („galea”) z osłonami policzków. Dalej nosi kamizelkę pancerza. To była „lorica” – ważąca 15 kilo kolczuga, a nie jakiś skórzany serdaczek, w jaki ubierają aktorów w amerykańskich filmach pokazujących epokę. Kolczugę nosiło się na lnianej tunice, dość krótkiej – do kolan – żeby nie krępowała ruchów, wystającej spod kolczugi jak spódniczka. Do tego sandały.
Florian trzyma w ręku oszczep, czasem służący jednocześnie jako proporzec. Faktycznie taki oszczep („pilium”) miał 2 metry długości, ważył 2 kilo, a metalowa, ostra część mogła mieć nawet ponad pół metra długości. Floro był uzbrojony również w miecz: dość krótki (ostrze miało pół metra długości), z obustronnym ostrzem i spiczastym zakończeniem. Miecz służył do cięć i pchnięć. Był symbolem rzymskiej armii. Floro ma go przy pasie. Powinien jeszcze mieć tarczę, ale nie ma, bo by go zasłaniała. Poza tym człowiek ma tylko dwie ręce. W jednej – już wiemy trzyma oszczep. A w drugiej nie może trzymać tarczy, bo trzyma…
W drugiej dłoni Florian trzyma wiadro, z którego chlusta wodą na dom stojący w płomieniach. Legenda mówi, że Florian służył w specoddziale, który nie tylko zajmował się walką, ale również gaszeniem pożarów. Pewnego razu coś tam się zajarało i to dość poważnie, tymczasem Florian umocniony wiarą raz tylko chlusnął i wodą z jednego wiaderka ugasił całe to inferno. Odtąd zyskał sławę Władcy Płomienia. Potem, kiedy już jego relikwie spoczęły w kościele na Kleparzu, przedmieściu Krakowa, gdy tam wybuchł pożar i zagrażał królewskiemu miastu, coś się stało niewytłumaczalnego, że żywioł zatrzymał się na murach świątyni Florianowej i nawet iskierka nie przeskoczyła dalej – Kraków było ocalony.
Obok Floriana często można zobaczyć – choć nie zawsze – kamień młyński: okrągły, z dziurą w środku. Po wymyślnych torturach Florianowi uwiązano go u szyi i obu zepchnięto w rzeczne odmęty. Kamień nawet w wodzie pozostał – jak kamień – niewzruszony. Natomiast Florianowi to trochę zaszkodziło i żyć przestał. Podobno jakaś wdowa dobyła jego ciało i urządziła mu godziwy pochówek – Florianowi, bo kamienień nikt się przecież nie przejmował.
Jeszcze powinien Florian na naszych remizach trzymać w ręku karteczkę. Ale – to już wiemy – ręce ma zajęte, więc jej nie trzyma. Jaką karteczkę? Do głosowania? Raczej karteczkę ze zgłoszeniem. A było to tak: nasz Kazimierz Sprawiedliwy umyślił sobie, że dobrze byłoby mieć w Krakowie relikwie jakiegoś porządnego męczennika rzymskiego z pierwszych wieków chrześcijaństwa. Wyprawił więc umyślnych do Wiecznego Miasta. Ci złożyli Ojcu Świętemu stosowną petycję wraz z załącznikiem w postaci ciężkiej sakiewki. Jego Świątobliwość poszedł między groby męczenników zafrasowany nieco: bo prośbie księcia Lachów odmówić nie można, ale którego męczennika szczątki wysłać na tułaczkę do dalekiego kraju? Kiedy tak chodził i dumał, nagle usłyszał łoskot samoczynnie odsuwającej się kamiennej płyty nagrobnej. Podszedł zaciekawiony, a z sarkofagu wysunęła się koścista dłoń z karteczką, na której stało napisane: „ja pojadę do Krakowa”. Jego Świątobliwość zrobił krok w tył i odczytał inskrypcję nagrobną informującą, że go miejsce spoczynku świętego Floriana.
Kiedy relikwie Floriana wieziono do Krakowa, do najpierw woły stanęły na Kleparzu i nie ruszyły dalej, ani poganiane kijami, ani mamione wiązką siana, aż książę Kazimierz solennie obiecał, że w tym właśnie miejscu kościół Florianowi zbuduje. Co też się stało. A potem relikwie te wieźli przez Bramę Floriańską i ulicę Floriańską (chyba łatwo się domyślić, dlaczego tak się ta brama i ulica nazywają) na Rynek, a stąd ulicą Grodzką do Katedry Wawelskiej. Tą samą drogą później każdego króla wiedziono na koronację (a właściwie konsekrację, bo król był pomazańcem Bożym, namaszczonym), stąd do dziś ten trakt nazywa się „Drogą Królewską”. Wszyscy porządni królowie konsekrowali się albo w Gnieźnie albo w Krakowie. Tylko ten Poniatowski w Warszawie. Ale to łajza był przedajny. Aha, jeszcze Leszczyński koronowany był w Warszawie. Ale on marnie skończył: na skutek rozległych poparzeń, bo mu się ciuchy od iskry z kominka ogniem zajęły. Florian go nie znał – bo koronowany w Warszawie. No i źle się to skończyło, bo Leszczyński od ognia umarł. Zresztą obaj koronowani w Warszawie tak się trochę średnio spisali. I obaj nosili imię świętego Stanisława, co biskupem krakowskim był. A ponieważ to zakrawa na jakąś teorię spiskową, sugerująca napięcie między Krakowem a Warszawą, pozwolę sobie rzecz w tym miejscu skończyć, pozostawiając czytelniczym wyobraźniom pole do popisu.