Chodzę i narzekam głupio: że zimno, że nudno, że nie po myśli.
Aż staję przy łóżku. Łóżko, to od kilku tygodni mikrokosmos Józika. Ma taki „remołt” na kablu, że można z nim robić tak, jak w dzieciństwie z samochodem zdalnie sterowanym: przyciskać guziki, dźwigać, podnosić zagłówek i podnóżek.
Łóżko ma też barierkę. Żeby Józik nie wypadł. Niby zwyczajne, dwie równoległe listwy. Ale dla Józika to finis terrae – tu kończy się jego świat.
Przychodzę ostatnio. Budzę go delikatnie, bo często przysypia. A on chwyta tę barierkę i wysuwa stanowcze żądanie:
– Opuść mi to. Ja jestem wolnym człowiekiem. O dziewiątej wróciłem z obozu. A ja tam nie chodzę w pasiaku. Mam swoje ubranie…
Nie śmiem zapytać go o sny. Chowam się za pochylonym płotem wstydu. Szczerbate sztachety ubierają w pasiak cienia płachtę śniegu, co leży nieopodal. Strach na wróble pręży się dumny z cywilnych łachmanów.