Przekichane

Nie boimy się śmierci. Boimy się umierania.

Dawno, dawno temu ludzie umierali szybko. Ludzie umierali kichając. Kichnięcie było szybkim i bezbolesnym procesem opuszczenia ciała przez duszę. Dlaczego kichnięcie? Bo podczas procesu stworzenia „Pan Bóg ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żywą (Rdz 27). Skoro dusza „wchodziła” w ciało przez nozdrza, to i opuszczać je musiała tą samą drogą.

Tak umarli Adam i Ewa, Noe, Abraham, Izaak… Dopiero Jakub umarł inaczej – tak, jak wszyscy dziś umierają, a przecież dziś nikt nie umiera od kichnięcia. A Jakub umarł inaczej, bo miał liczną rodzinę – synów i wnuków oraz ich żony i dzieci. I chciał się z wszystkimi pożegnać. A na to trzeba było sporo czasu. Więc prosił Najwyższego, żeby mógł nie umierać tak szybko, przez kichnięcie. Ale powoli. I Najwyższy go wysłuchał. Kiedy przy tych pożegnaniach zdarzało mu się kichnąć, wszyscy myśleli, że Jakub właśnie umiera. Ale on miał się nadal dobrze. Więc synowie i wnuki oraz ich żony i dzieci oddychali ulgą i mówili między sobą:
– Uff, to nie na śmierć. To na zdrowie.
I dlatego dziś temu, kto kicha, życzy się „Na zdrowie”.

Jest jeszcze inna historia o kichaniu i śmierci.
Onegdaj panicznie obawiano się pochówku w stanie letargu, a więc pozornej tylko śmierci. Tego obudzenia się w grobie, w całunie, albo i trumnie, powtórnego konania, duszenia się w straszliwej męce. Ale jak sprawdzić, czy ktoś naprawdę umarł?
Próbowano namacać puls. Nasłuchiwano bicia serca. Uważnie przypatrywano się, czy klatka piersiowa nie unosi się w oddechu. Do ust przystawiano lusterko, czy para wodna nie osiądzie, świadcząc o tym, że delikwent oddycha. Łaskotano a nawet przypalano stopy – bo jak poczuje, to krzyknie. Kłuto i szczypano czasem też. Ale bywało, że piórkiem ptasim drażniono nozdrza. To u żyjącego powoduje odruch kichnięcia. Jeśli nieboszczyk kichnął, to znaczyło, że on nie jest nieboszczyk, tylko udaje. Śmiano się ulgą i życzono mu:
– Na zdrowie!

Kichanie jest gwałtownym wyrzuceniem powietrza z płuc – z prędkością nawet ponad 100 km/h. Usuwane wraz z powietrzem kropelki śluzu mogą wystrzelić na odległość aż z górą trzech metrów. Tak więc pole rażenia mamy całkiem spore, prawie takie samo, jak doprowadzony do wściekłości skunks. Z tym, że on nie śluzem i nie z nozdrzy strzela.
Ponieważ jesteśmy spionizowani, podczas kichania powietrze wyrzucane gwałtownie z płuc musi przebiec strasznie krętą drogą z krtani do nosa, zawijając prawie o 180 stopni. Nie to, co u psa czy kota, u których droga ta jest prosta. Dlatego w zasadzie nie sposób kichnąć z zamkniętymi ustami. Próby takiej ekwilibrystyki bywają bolesne.
Jest też pewne zjawisko, które to rekompensuje: mianowicie nie da się kichnąć z otwartymi oczami.

A jeśli chodzi o oczy, to jeszcze jedna ciekawostka. Przyczyną kichania może być infekcja, podrażnienie, kurz, mocny zapach itp. oraz… nagłe wyjście z ciemnego pomieszczenia na światło słoneczne. Pierwszy tę zależność opisał sam Arystoteles. Próbowano ją wyjaśnić gwałtownym łzawieniem z powodu ostrego światła. Łzy miałby spływać gdzieś tam do środka, drażnić śluzówkę i powodować kichanie. Inna teoria obwinia nerw trójdzielny – takie połączenie arterii neurologicznych oka, szczęki i żuchwy.
Być może dlatego Jot Wu Goethe umierając wołał „więcej światła!”. Być może chciał kichnąć, żeby było na zdrowie. Świadkowie Goethe’owskiej agonii nie zdążyli jednak w porę ciężkich zasłon w oknach sypialni mistrza na czas odsłonić, więc ten żyć przestał…

Pozwoliłem sobie pomieszczać żydowskie legendy z garścią zabobonów i faktów. Ale już sam nie pamiętam, co jest czym. Więc proszę powyższego nie traktować do końca serio. I proszę nie podejmować prób kichania z zamkniętymi ustami. Podczas kichania ta materia którędyś z nas ujść musi. I niech to lepiej będą usta i nos. Albowiem stare przysłowie arabskie mówi: w pewnym wieku już nie dowierzaj wiatrom…