Wolę Kalwaryjską, bo była bliżej, jeździło się tu częściej, od zawsze.
W Kalwarii pierwszy raz byłem dzieckiem półtorarocznym. Podobno mamie się wyrywałem i uciekałem na stopnie ołtarza z cudownym obrazem. Mama mnie beształa. Na szczęście w kaplicy było pusto. Tylko dwie zakonnice jeszcze się modliły. Jedna z nich uśmiechnęła się do mamy:
– Niech mu pani nie zabrania, kiedy się tak wyrywa do Matki Boskiej…
Wolę Kalwaryjską, bo jest bardziej swojska.
Częstochowska jest oficjalna, pełna dostojeństwa. Dzieciątko tak majestatycznie siedzi Jej na ręku, jak na tronie. A ona wskazuje na Jezusa, jakby wygłaszała oficjalne oświadczenie: oto Syn mój, oto Droga, i Prawda i Życie.
Kalwaryjska z trudem może utrzymać Jezusa, który – niczym Dawid przed Arką Pana – aż podskakuje w Jej ramionach, krępuje ruchy trzymając rąbek matczynej szaty i tuli się, policzek do policzka, tak mocno, że już bardziej się nie da. Atmosfera jest intymna, domowa, swojska.
Może z tego powodu, kiedy jestem w Częstochowie, mam wrażenie, że prośby składa się tu na piśmie, przez dziennik podawczy. A w Kalwarii Matka przynagla: mów szybko, bo Go ledwo mogę utrzymać, tak mi się wierci na ręku.
Częstochowa jest nasza. Kalwaria jest moja.