„Sto” lat temu, gdym był z grupą pielgrzymów w Jerozolimie, grób Jezusa, jak zwykle, znalazłem pusty. Ale za to przed wejściem do kryjącej go bazyliki spotkałem… Zresztą przeczytajcie.
Był koniec lat 80. I ostatnie miesiące studiów w Krakowie. Ale dokładnie – nie pamiętam kiedy. W pewnej przerobionej na bardzo kameralną scenę piwnicy pewnego starego hotelu w ścisłym centrum królewskiego grodu dawano dwie jednoaktówki pewnego czechosłowackiego literata-dysydenta: „Audiencję” oraz „Protest”. Emocje były. Bo to wszystko się odbywało na jakimś takim półlegalu. Dysydent był na cenzurowanym. Na wszelki wypadek zesłano go do pracy w czechosłowackim pegeerze, który miał swój własny browar. I o tym były te jego autobiograficzne jednoaktówki, w trakcie których jeden z aktorów wypił całą drewnianą skrzynkę butelkowozielonych krachli autentycznego piwa – do dziś nie wiem, jakim cudem ich zawartość zmieściła się w środku tego aktora. Nawet nie wiem ile tych krachli było, bo przy podajże szesnastej przestałem liczyć. Jednak aktorstwo jest zawodem, które wymaga poświęceń.
Nie pamiętam też jakim cudem rektor seminarium, w którym się wychowywałem, zgodził się na ten teatralny wypad, bo to w ogóle rewolucja była i późno w noc się to kończyło. I na pewno mi do do niczego nie było potrzebne. I zawracanie głowy. I radość z kapłaństwa powinna mi wystarczyć, więc na co mi te wszystkie biblioteki, teatry, kina i muzea – ile razy ja to słyszałem?
W każdym razie owo piwne teatrum zapadło mi w świadomość dogłębnie. I tylem się zdziwił, co i ucieszył, że jego autor niebawem został przez swoich rodaków wybrany na stolec Prezydenta Czeskiej Republiki.
Lata płynęły, bo wszystko płynie. Jednego razu jestem z grupą pielgrzymów w Ziemi Świętej. To ostatni dzień zwiedzania. Zaglądamy na koniec do Bazyliki Grobu Pańskiego. Uczestnicy dostają godzinę wolnego czasu na zakupienie pamiątek. Mnie się nie chce łazić po tych wszystkich kramach różańcowo-medalikowych. Więc przysiadam na kamiennych schodach, którymi schodzi się na dziedziniec Bazyli Grobu. Siedzę. Trochę się gapię na te odrapane budynki. Trochę na ludzi, bo tu cały świat się zjeżdża. A najbardziej podobają mi się Ruscy, którzy portfele i karty kredytowe pocierają o wszystkie te święte kamienie, które mogły mieć styczność z Jezusem – tak na wszelki wypadek i na szczęście. Więc gapię się na tych ludzi i nagle… Zaraz, zaraz. Skądś tego gościa znam. Dżiny, błękitna koszulka, biała marynarka. Włosy blond, ale takie miedziano-złote, ogorzała twarz, czoło wysokie i wąs charakterystyczny.
– Havel! – Jezu, to naprawdę on. W takim miejscu. Gdzieś tam z boku silą się na dyskrecję dwaj smutni ochroniarze. A on gada z jakimś gostkiem. Jeszcze dwie laski i paru innych kręci się w pobliżu. Tak normalnie. W sumie przez najbliższe trzy kwadranse nic lepszego nie mam do roboty, to myślę sobie, że podejdę i pogadam z człowiekiem, skoro inni mogą. No i podchodzę. Przedstawiam się. Hendszejk. Mówię, że Bielska-Białej. On wie gdzie to. Bo blisko Cieszyna. (Bielsko-Biała koło Cieszyna – nieźle brzmi). Zaczynamy rozmawiać. Okazuje się, że on tu, do Jerozolimy, przyjeżdża sobie tak prywatnie i nieoficjalnie kilka razy w roku. I teraz też sobie przyjechał. Mówię, jak go poznałem przez te jednoaktówki. I że w takim razie, jak widzę, Czechach lepszą karierę można uskutecznić, niż w Stanach: od robola w pegeerowskim browarze do prezydenta. On macha ręką. To nic, że po czesku. W sumie to podobny język do naszego. Zwłaszcza w sferze gestów. Tak to trwa dłuższą chwilę. Moi pielgrzymi nakupili już tych obrazków i wisiorków. Zaczynają się złazić na dziedziniec. I widzą, że rozmawiam.
– Ty, kurde, przecież to jest Vaclav Havel! – ktoś doznał olśnienia.
– No! – odpowiadam, jak na erudytę przystało.
Zlecieli się prawie wszyscy. Fotki jakieś naprędce udało się trzasnąć, ale jeszcze z aparatu, bo to nie była epoka smartfonów. Dwaj smutni zaczęli coś tam pokazywać Wackowi na migi. Więc uśmiechnął się kulturalnie i przeprosił, że musi popylać dalej. Pożegnał się. Pandemii jeszcze nie było, więc były hendszejki. I poszedł.
Takie mam skojarzenia z Grobem Pańskim w Jerozolimie. Ile razy tam potem byłem, już po śmierci Havla, to zawsze, nie wypominając, Zdrowaśkę za jego duszę udało mi się wysupłać. To był mądry gość, kulturalny i poczciwy. Nie licząc faktu, że biednym aktorom w takich ilościach piwo kazał pić…