Ksiądz z zamiłowania

W podaniu o przyjęcie do seminarium duchownego, uzasadniając swoje pragnienie zostania księdzem napisał: mam zamiłowanie do tego zawodu.

19 października mija 40. rocznica porwania błogosławionego księdza Popiełuszki i – być może – jego śmierci. Być może – gdyż od tego czasu obok oficjalnej wersji, głoszącej, że Popiełuszko zginął niebawem po porwaniu, pojawiły się i inne głoszące, że jeszcze przez kilka dni poddawany był torturom. Analogicznie wygląda kwestia znalezienia jego zwłok – oficjalna wersja, to 30 października, zaś inne hipotezy mówią już o 26 października i utrzymywaniu tego faktu w tajemnicy w połączeniu z jakimiś zabiegami, którym miano poddać zmasakrowane zwłoki. Pierwsze takie rewelacje upubliczniono na początku lat 90., ostatnie podnoszono dwie dekady temu. Wszystkim im łeb ukręciły centralne biura jakiegoś tam porządku i bezpieczeństwa, a ludzi którzy je generowali zwalniano z posad np. prokuratorskich, albo wytaczano im sprawy sądowe.

Trzy osoby z bliskiej rodziny księdza Jerzego zmarły przedwcześnie, wszystkie trzy z powodu zatrucia alkoholem etylowym i to w czasie, gdy przebywały w szpitalu. Na ramionach miały ślady nakłuć. Być może alkohol podano im dożylnie. Mimo wniosków rodziny szpital odmówił sekcji zwłok. I choć przeprowadzono śledztwo a potem szyty grubymi nićmi proces i tak do końca nie wiadomo, kto naprawdę stoi za śmiercią kapelana Solidarności.

Ksiądz Jerzy został nim przypadkowo. Był sierpień ‘80. Strajk okupacyjny wybuchł także w hucie „Warszawa”. Pięciu hutników wyrwało się z zakładu. Przyszli do prymasa Wyszyńskiego, żeby im w niedzielę mszę odprawił. Oni nie mogą pójść do kościoła, bo milicja już ich nie wpuści na powrót do huty i będzie po strajku. A to jednak niedziela jest. Prymas sprawdził kalendarz i powiedział, że nie da rady, ale za to jakiegoś księdza przyśle. Potem poprosił swojego sekretarza, żeby sprawę mszy dla strajkujących kimś ogarnął. Sekretarz wsiadł w auto i pojechał do parafii na Bielanach, bo stamtąd najbliżej do hut. Gdy mijał po drodze kościół świętego Stanisława na Żoliborzu doznał olśnienia: przecież tu proboszczem jest jego kolega, na pewno jakoś poratuje. Skręcił na plebanię, wszedł. Nacisnął dzwonek. Otworzył mu Popiełuszko, który – zbyt chory na wikarego – o ile mu zdrowie pozwalało pomagał w parafii. Zapytany czy by nie odprawił mszy w hucie zgodził się o ile proboszcz nie będzie miał nic przeciwko temu. Proboszcz nie miał. I tak się zaczęła ta obecność towarzysząca.

Bo Popiełuszko nie był liderem, przywódcą, organizatorem. Umiał się znakomicie znaleźć jako ten, który jest z ludźmi, obok nich, podpiera ich, stoi obok i podtrzymuje. „Każda sprawa wielka musi kosztować i musi być trudna, tylko rzeczy małe i liche są łatwe; plewy nic nie kosztują, za pszenicę trzeba czasem zapłacić” – mówił nie obiecując, że będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Uspokajał: „Bać się w życiu trzeba tylko zdrady Chrystusa za parę srebrników jałowego spokoju”. Pouczał: „Ludzi zdobywa się otwartym sercem, a nie zaciśniętą pięścią”. Słowa „Zło dobrem zwyciężaj” tak mocno przylgnęły do niego, że niektórzy nawet nie wiedzieli, iż Popiełuszko ich nie wymyślił a jedynie zaczerpnął z Listu do Rzymian.

To było 40 lat temu. Ledwo co zaczęliśmy z kolegami studia na pierwszym roku Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i formację w seminarium. Przyszliśmy wieczorem na Apel Jasnogórski do kaplicy, gdy rektor ogłosił to, co podały reżimowe media: że uprowadzono księdza Popiełuszkę i nic więcej nie wiadomo. Kolejne dni wyglądały tak, że po powrocie z wykładów włączaliśmy radio i chodziliśmy z nim po pokoju żeby złapać falę Radia Wolna Europa. Żeby się czegoś dowiedzieć. Oczekiwanie trwało dziesięć dni. Za każdym z nich rósł niepokój i kurczyła się nadzieja. 30 października w eterze pojawiła się informacja o znalezieniu ciała.

W jednej z kościelnych kamienic na ulicy Kanoniczej, pod samym Wawelem, była niewielka księgarenka z wydawnictwami dla księży i katechetów. W połowie listopada któryś z kolegów przyniósł wiadomość, że można kupić obrazki – zdjęcia z pogrzebu księdza Jerzego. Ale trzeba mieć mocne nerwy. Poszliśmy w kilku. Podły druk na byle jakim papierze. W kolorze zdjęcia ciała Popiełuszki w albie, stule i ornacie wyglądały nieznośnie: sine palce i oczodoły, zapadłe policzki, dłonie i twarz jako jeden wielki siniec. Kupiliśmy sobie po takim obrazku. Jedni przypięli go sobie nad biurkiem, inni używali jako zakładki w modlitewniku. Byliśmy młodzi, pełni ideałów. Do święceń było co prawda jeszcze kilka lat. Ale już wtedy po cichu chcieliśmy być tacy, jak on. Potem obrazki się wytarły, kolory spłowiały, podbiegłe krwią palce i policzki zbladły, a nasze pragnienia rozeszły się po kościach. Pozostaje nadzieja, że tli się jeszcze iskra na dnie popiołów, tylko brak już siły żeby je rozdmuchać.