Najpierw tytuł „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”. 28 lat później – beatyfikacja. W ten sposób współczesne pokolenia uhonorowały Józefa i Wiktorię Ulmów, którzy podczas ostatniej wojny ratowali Żydów.
Zapłacili za to najwyższą cenę – życie. Nie tylko swoje, ale również swoich dzieci. 24 marca 1944 roku o 4:00 nad ranem do położonego nieco na uboczu wsi Markowa gospodarstwa Ulmów wtargnął oddział niemieckiej żandarmerii i granatowej policji z Łańcuta. Najpierw zastrzelono ukrywanych tutaj Żydów. Troje zastrzelono we śnie, pozostałych na podwórku. Zaraz też zamordowano Józefa Ulmę i jego żonę Wiktorię. Kobieta była w wysoko zaawansowanej ciąży. W trakcie egzekucji zaczęła rodzić. W jakiś czas po zbrodni, gdy potajemnie rozkopano ich grób by przełożyć ciała do trumien okazało się, że płód był już częściowo poza ciałem mkatki. Na marginesie: gorzeją spory, czy dziecko było narodzone, czy też nie. Bez sensu. Ale tak to już jest, że kiedy mędrzec wskazuje na słońce, głupcy widzą tylko jego palec. Podczas gdy ciała rodziców stygły po egzekucji, żandarmi naradzali się co zrobić z pozostałą gromadką dzieci. Nie wiadomo, czy zapadła decyzja, czy Jozef Kokott – żandarm zwany „Diabłem Łańcuckim” sam zaczął strzelać do malców. Wezwany na miejsce sołtys Markowej ośmielił się zapytać, dlaczego zastrzelili dzieci. Żeby wieś nie miała kłopotu – odpowiedział Eilert Dieken, komendant posterunku w Łańcucie, który zorganizował egzekucję Ulmów. Męczennicy zostali beatyfikowanie. A co stało się z ich oprawcami?
Eiken był przedwojennym policjantem niemieckim. W czasach hitlerowskich był żandarmem. Podczas wojny dokonał aktu apostazji – z Kościoła Ewangelickiego, w którego tradycji przyjął chrzest i wzrastał – najwyraźniej nieskutecznie – w wierze. Po wojnie dostał się do zachodniej strefy okupacyjnej i tutaj przeszedł proces denazyfikacji. To znaczy: aliancka komisja przepytała go, co robił w czasie wojny. A on odpowiedział, że pracował zawodowo czyli tak samo jak przed wojną był policjantem. I nie pamięta czy zrobił coś złego. Raczej nie, bo tylko wykonywał rozkazy. Amerykański żołnierz przybił mu w papierach pieczątkę. Dieken wrócił do swojego Essen, do żony i dzieci i do śmierci w 1960 roku szkolił erefenowskich policjantów. Zaskarbił sobie opinię szlachetnego człowieka i prawego obywatela. Do tego stopnia, że kiedy w związku z Ulmami zaczęło się pewien szum wokół niego, córka Diekena napisała obszerny list do polskiego IPN-u, wyrażając w nim wzruszenie z tego powodu, że jej tatuś – jak słyszała – ma być jakoś upamiętniony w Polsce. I że to dobrze, bo on był tak dobrym i uczciwym człowiekiem, że jak najbardziej zasługuje na upamiętnienie. Więc ludzie z IPN-u podjęli się delikatnej myśli, zorganizowali spotkanie z córką Diekena i delikatnie wytłumaczyli jej z jakiego powodu tak naprawdę historycy w Polsce jej tatą się interesują. Słowem: Dieken nie poniósł najmniejszych konsekwencji z powodu tego, co wyczyniał w Łańcucie i co miało miejsce w Markowej.
Kat Ulmowych dzieci – Jozef Kokott – rocznik 1921 był Czechem, volksdeutschem, żandarmem. Potrafił zastrzelić człowieka na ulicy, na podwórku, gdziekolwiek, bez mrugnięcia okiem. Z zeznań świadków oblicza się, że własnoręcznie zamordował ponad 150 osób. Nieoficjalne statystyki dochodzą do pół tysiąca. Po wojnie zaszył się we wsi na Morawach. Znalazł żonę. Mieli dwójkę dzieci. Wytropiono go dopiero 14 lat po zbrodni w Markowej. Czeska milicja przekazała Kokota władzom polskim. Jego proces toczył się w Rzeszowie. Kokot miał adwokata i tłumacza – chociaż podobno znał biegle język polski. Tłumaczył się, że nic nie pamięta, że tylko rozkazy, a w ogóle to Niemcy go torturowali, zastraszali. Żądał żeby jego nazwisko pisano w dokumentach sądowych przez jedno „t” na końcu, chociaż w niemieckich dokumentach stało „Kokott”. W końcu pękł i zaczął przyznawać się do popełnionych zbrodni. Nie jestem historykiem, nie mam dostępu do archiwów. Ale znalazłem informację, że człowiek, który zamordował ponad 150 Polaków i Żydów, w tym troje dzieci Ulmów, został skazany na śmierć, ale Rada Państwa zastosowała wobec niego akt łaski, zamieniając „KaEs” na dożywocie. Powędrował więc Kokot do polskiego więzienia, w którym umarł sobie najspokojniej w świecie w 1980 roku w wieku 59 lat.
W związku z historią rodziny Ulmów i losem, który nadzwyczaj łaskawie obszedł się z losem tych ich oprawców, których udało się po wojnie odnaleźć, przypomina mi się, jak to pewien jegomość stwierdził: boję się, czy będę się umiał odnaleźć w niebie, gdyż nie znam łaciny. A piekła się nie boisz? – zapytano go. Nie – odpowiedział – bo niemiecki znam dość dobrze.
Ktoś powie, że przecież miłosierdzie powinno z naszej strony objąć także katów błogosławionych Ulmów. Ja Panu Bogu do garnków nie zaglądam. Niech On sobie robi z Diekenem i Kokotem, co uważa za stosowne. Mnie tylko niepokoi stara prawda: jeżeli dziś będziesz dobry dla podłych, ani się obejrzysz jak staniesz się podły dla dobrych…