73. urodziny świętuje dziś Mark Knopfler. Hepjego Byrdaju, Mistrzu!
Tata Marka był węgierskim Żydem, który w 1938 roku, z przyczyn politycznych, uciekł najpierw do Wiednia, a potem na Wyspy. Mama była „miejscowa”. Mark nauczył się grać na gitarze mając do dyspozycji jedynie książeczkę z chwytami. Ukończył filologię angielską, przez pewien czas pracował jako dziennikarz i nauczyciel. W niektórych tekstach i wywiadach żałuje, że nie chodził do szkoły muzycznej. Ja nie żałuję, chociaż był czas, że robiło mi się niedobrze, kiedy patrzyłem jak on gra tymi swoimi paluchami bo strunach, zamiast kostką, jak większość przyzwoitych gitarzystów. Tak w ogóle Knopfler jest leworęczny, ale gra na gitarze „normalnie” ułożonej, a nie tak, jak na przykład nasz Kaczmarski.
Początkowo ledwie wiązał koniec z końcem. Do tego faktu nawiązuje zresztą nazwa zespołu – Dire Straits to „Drastyczne Kłopoty”, głównie o podłoży finansowym, taka – mówiąc dosłownie – Ciemna D. Zespół osiągnął taką popularność, że po pewnym czasie… się rozwiązał. Mark tłumaczył, że sytuacja ich nieco przerosła. Ale nie zaprzestał komponowania i koncertowania. 17 la temu byłem na jego koncercie w katowickim Spodku. No, co mam powiedzieć?
Długo zastanawiałem się, którą piosenkę mistrza dołączyć. Najpierw myślałem o „Walk of life” – kawałku zainspirowanym ulicznym grajkiem, brzdąkającym na gitarze w jakimś przejściu podziemnym. Potem przyszli na myśl monumenalni „Brothers in Arms”. Takie łzawe kawałki, jak „Why worry”, „Love over gold” albo „So far away” też by się nadały. Ale – koniec końców – wybrałem „Money for nothing”. W muzyce palce maczał Sting. Zresztą Mark kolegował się artystyczne z różnymi takimi Claptonami, Collinsami… Chociaż mnie osobiście najmocniej porywa jego płyta „Neck and neck” – „Łeb w łeb” – dialogowana wokalnie i instrumentalnie z Chetem Atkinsem – miodzio.
A wracając do braterstwa broni: lata 80. – teledysk z efektami komputerowymi rzucał na kolana i zapierał dech. Wiem, że dzisiaj wygląda jak ekran z Atari, dziadersko i ramolasto. Ale natenczas oszałamiał. Czuję do tego kawałka z jeszcze jednego powodu sentyment. Dawno temu bawiłem się w tłumaczenia. Ta piosenka, to nie są pobożne „Godzinki”, a „chicks”, to nie kurczaczki z wiejskiej zagrody. Inspiracją tekstu była podobno rozmowa o klawym życiu artystów, zasłyszana w sklepie AGD RTV w czasach, gdy startowało MTV Europe. Pamiętam, jak wówczas, na początku drugiej połowy lat 80., w szarej siermiędze jaruzelskiej, próbowałem sobie wyobrazić, jak też może wyglądać i działać „microwave oven” czyli kuchenka mikrofalowa. Takie to były czasy.
Niedawno słuchałem wywiadu z panią Kasią Kowalską. Poruszyło mnie, gdy wspominała, jak zdała do szkoły muzycznej, ale rodzice zabronili jej iść. Też jest muzycznym samoukiem. Czasami odnoszę wrażenie, że z dobrą muzyką bywa – nie jest, ale bywa – jak z arką Noego. Ją też zbudowali amatorzy. A Titanica – profesjonaliści. W końcu liczy się talent. I praca.