Lepsze bywa wrogiem dobrego. W kalendarzu liturgicznym również.
Znakomitym tego przykładem jest święto Nawiedzenia, czyli pamiątka wydarzenia opisanego w pierwszym rozdziale Ewangelii Łukasza: „Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. (…) Maryja pozostała u niej około trzech miesięcy; potem wróciła do domu”.
Onegdaj święto to obchodzono 2 lipca. Liturgiści uznali jednak, że to data niewłaściwa, bowiem następuje dziewięć dni po uroczystości Narodzenia Jana Chrzciciela. Wiadomo, że Maryja przyszła do domu przyszłej matki Jana około trzy miesiące przed jego narodzeniem. Tym samym wypada, by Nawiedzenie obchodzić przed, a nie po urodzinach Janka. Argumentacja jest słuszna. Chronologię zachowano, przenosząc Nawiedzenie na ostatni dzień maja – miesiąca szczególnej dewocji Maryjnej. Cóż jednak, skoro pogrzebano wiekową i – skądinąd – piękną, niejedną tradycję.
Najpierw tę, że w Jana Chrzciciela można było zacząć nowennę – dziewięć dni trwającą modlitwę – przed świętem Nawiedzenia.
Po drugie: początek lipca, to był czas po sianokosach a jeszcze przed żniwami. Więc można było wybrać się na pielgrzymkę. Z tą myślą wiele sanktuariów Maryjnych właśnie 2 lipca organizowało odpusty. Na chichot historii zakrawa fakt, iż po zmianie w kalendarzu wiele z tych sanktuariów wciąż obchodzi odpusty Nawiedzenia właśnie 2 lipca. Można sprawdzić choćby w Bielsku-Białej Hałncowie.
Po trzecie: nie wszyscy kojarzyli lipcowe święto Maryjne z Nawiedzeniem, bowiem w tradycji utrwaliło się się określenie tego dnia, jako „Matki Boskiej Jagodnej”. Do Jana Chrzciciela nikt nie szedł się kąpać w rzecze ani w potoku – bo zimno. A do Matki Boskiej Jagodnej nikt nie szedł do lasu, żeby zbierać leśne jagody. Jasiek 24 czerwca podgrzewał wodę. A Matka Boska 2 lipca schodziła na ziemię, szła do lasu, błogosławiła kępki poziomek i jeżyn ale również przydomowych porzeczek, malin, agrestów a nawet czereśni, a potem zrywała pierwsze owoce do koszyczka i zanosiła do nieba, żeby nakarmić duszyczki tych, co umarli jako niemowlęta i dzieci. Nie wolno było iść do lasu przed drugim lipca i zrywać cokolwiek, żeby dla tych niewiniątek nie brakło, żeby Matka Boska nie musiała wracać do nieba z pustym koszyczkiem. Najpilniej tej tradycji pilnowały matki, którym dzieciątka poumierały wielce przedwcześnie.
A co gdyby ktoś owo embargo na jagody leśne złamał? Mógł się spodziewać za karę ukąszenia żmii albo innej gadziny. Bowiem kolejna legenda utrzymuje, iż skoro Matka Boska spieszyła do krewnej swej Elżbiety, na drogę wylęgły żmije, skorpiony, jaszczurki i wszelkie tym podobne paskudztwo. I niechybnie pokąsałyby owe gady Najświętszą Panienkę, ale słońce je oślepiło, więc jej nie dostrzegły. A zatem i w naszym ostępach leśnych do drugiego lipca żmije i inne bestie wzrok wyostrzony mają i krzywdę uczynić mogą, a później już nie.
Wiem: my, ludzie XXI wieku mamy polewkę z tego rodzaju legend i tradycji. Zaawansowani w wierze kryją uśmiech pobłażania za listą argumentów teologicznych, z katechizmem i Pismem świętym na czele. Obojętni kiwają głową z politowaniem. A ja sobie takie kwiatki zbieram, jak obrazki na szkle malowane, co nawet jeśli są nieporadne, to i tak przepuszczają światło, osładzając je kolorami.