Rodzimy „cmentarz” jest dzieckiem… smutku i sypialni.
Cmentarz – smętarz, miejsce gdzie człowiek przychodzi się zasmęcić – zasmucić. Bo mu tęskno za tymi, których już nie ma wśród żyjących. I smutno, że sam kiedyś będzie musiał umrzeć. Połączenie słów cmentarz i smutek jest zatem dość naturalne. Ale pochodzenie „cmentarza” jest znacznie – jeśli można tak powiedzieć – głębsze.
Wraz z chrześcijaństwem narzuciła nam słowo cmentarz łacina. Ona sama – złodziejka – ukradła je Grekom. Starożytni traktowali słowa źle się kojarzące jako tabu. Żydzi nie wymawiali imienia Boga, nawet samego słowa „bóg” – ze czci, z szacunku i ze strachu. Grecy i Rzymianie podobnie traktowali słowo śmierć. Żydzi o Bogu mówili Wszechmocny albo Najwyższy, Grecy i Rzymianie traktowali śmierć jako rodzaj snu. Czcili bliźniacze bóstwa: Thanatosa (Śmierć) i Hypnosa (Sen). Już wówczas ostrożnie operowano określeniem „umarł”. Chętniej mówiono o „zaśnięciu”, a pogrzeb przyrównywano z ułożeniem do snu.
Miejscem pochówku Greków był zatem koimeterion, co dosłownie oznacza miejsce troski o ułożonych do snu (znajomo brzmi słowo „koma” czyli śpiączka). Rzymianie nazwę przejęli po swojemu jako coemeterium i wraz z chrześcijaństwem rozniosło się po sporej części świata, w charakterze „cmentarza” docierając do nas. Nie ma nic zdrożnego w tym, że nam się ów cmentarz bardziej z rodzimym smutkiem niż z greckim snem kojarzy. Wszak sen bywa nieraz lekarstwem na smutki wszelakie.
