W Kalwarii pierwszy raz byłem jako dziecko półtoraroczne.
Podobno mamie się wyrywałem i uciekałem na stopnie ołtarza z cudownym obrazem. Mama beształa. Na szczęście w kaplicy było pusto. Tylko dwie modlące się zakonnice. Jedna uśmiechnęła się do mamy:
– Niech mu pani nie zabrania, kiedy się tak wyrywa do Matki Boskiej…
Matka Boska Kalwaryjska – podobnie jak moja mama lata temu – z trudem może utrzymać Jezusa, który wierci się jak Dawid tańczący przed Arką Pana. A kiedy Go beszta, szepczę Jej nieśmiało:
– Niech Mu Pani nie zabrania.
Wtedy Jezus uśmiecha się, chwyta rąbek matczynej szaty i tuli policzek do policzka, tak mocno, że już bardziej się nie da.
Dziś Matki Boskiej Kalwaryjskiej. Zrazu nie było tu dla Niej miejsca. Kalwaria Zebrzydowskich miała tylko odwzorowywać topografię Jerozolimy i upamiętniać martyrologię Jezusa. Jakiś malarz namalował proboszczowi z Krzywaczki kopię Matki Boskiej Myślenickiej. Nawet trochę podobną do oryginału. Obraz przechodził jako prezent z rąk do rąk, aż dotarł do Stanisława Paszkowskiego w Kopytówce. Tu zaczął płakać krwawymi łzami, jak sporo obrazów Matki Boskiej w dobie Kontrreformacji (Bochnia, krakowski Piasek itd.). Paszkowski postanowił przekazać płaczącą Madonnę kościołowi w Marcyporębie. Ale jakaś tajemnicza ręką pociągnęła go kawałek dalej – do bernardynów w Kalwarii, gdzie Najświętsza Panienka zaraz płakać przestała, szczęśliwa że się tu znalazła.
Ładnie powiedział w Kalwarii św. JP2:
– Zawsze, kiedy tu przychodziłem, miałem świadomość, że zanurzam się w tym właśnie rezerwuarze wiary, nadziei i miłości, które naniosły na te wzgórza, na to sanktuarium, całe pokolenia Ludu Bożego ziemi, z której pochodzę, i że ja z tego skarbca czerpię.
Podpisuję się pod powyższym oburącz.