1700 lat temu rozpoczął się sobór, podczas którego pobili sie dwaj biskupi. Jeden z nich uzyskał ułaskawienie. Ale nie z rąk prezydenta.
Gdy Abram poszedł na wojnę z niejakim Kedorlaomerem – królem Elamu (kiedyś to były imiona, co nie?), by odbić uprowadzonego przezeń bratankami swego Lota, w wyprawie wojennej towarzyszyło 318 żołnierzy.
Według tradycji tylu samo było uczestników I soboru nicejskiego (325 rok), podczas którego ustalono datę obchodów Wielkanocy (pierwsza niedziela po pierwszej wiosennej pełni księżyca) oraz sformułowano wyznanie wiary: „Wierzę w Boga, Ojca Wszechmogącego”.
Podobnie, jak 318 wojowników oswobodziło Lota, 318 innych zacności obroniło prawdę o bóstwie Chrystusa przed herezją arianizmu. Jej ojciec – biskup Ariusz – utrzymywał, że Bóg jest, ale w jednej osobie, a Jezus jest stworzony, a nie zrodzony i współistotny Ojcu.
W ferworze soborowych sporów i dyskusji, wobec wyczerpania racjonalnych argumentów, biskup Mikołaj (tak, ten poczciwy Mikołaj, który dzisiaj przynosi prezenty) dał z liścia owemu Ariuszowi. Ale niechcący. I tylko parę razy. No dobra: złamał mu szczękę. Za karę Mikołaja wtrącono do więzienia. Tu Mikołaja odwiedził Jezus i dał mu księgę – na znak, że prawdy bronił. A potem przyszła Matka Pana i przywróciła Mikołajowi insygnia biskupie. Co razem dało asumpt do puszczenia Mikołaja wolno i potępienia obolałego Ariusza.
Wobec akiej ingerencji wyżej wymienionych instancji niebiańskich ułaskawienie przez prezydenta Rzeczypospolitej nie było już konieczne.
[Fragika z sieci. Mikołaj to ten siwy. Ariusz to ten drugi.]