275 lat temu – 28 lipca 1750 roku – zmarł Jan Sebastian Bach. Umarł na zaćmę.
To raczej nie jest śmiertelne schorzenie, chyba że oszczędza się na lekarza, pozwala się operować hochsztaplerowi, który wyciera skalpel w zasmarkaną chusteczkę, co powoduje zakażenie i ostatecznie wylew krwi do mózgu.
Pierwszym zawodowym muzykiem w rodzinie Bachów był pradziadek Jana Sebastiana – Hans. W gronie jego dzieci, wnuków i prawnuków można doliczyć się kolejnych 45 muzyków.
JSBach był wirtuozem organów. Ale grał również na skrzypcach, altówce, klawesynie, klawikordzie i lutni.
JSBach miał kolejno dwie żony (pierwsza była jego własną kuzynką). Doczekał z nimi 20 dzieci (7 z pierwszą i 13 z drugą żoną). Wieku dorosłego dożyła połowa z nich. Syn kompozytora Wilhelm miał problem z alkoholem. Po śmierci ojca część nut z jego utworami przypisał sobie, część sprzedał do antykwariatu a nawet na makulaturę. Podobno zapis „Pasji Świętego Jana” znalazł sam Feliks Medelssohn w sklepie mięsnym – papier nutowy miał służyć do pakowania wyrobów rzeźniczych. To, co normalnie ocalało, zawdzięczamy Karolowi. Pozostali synowie, choć sami zostali kompozytorami, gardzili muzyką ojca, uważając ją za przestarzałą. Cóż: konflikt pokoleń. Córki Bacha zostały śpiewaczkami.
Przez sporą część życia JSBach uczył muzyki i śpiewu. Ale sukcesy na polu pedagogicznym miał dramatycznie słabe. Fałszujących uczniów walił po łbie, zdzierał im peruki. Jednego nawet zrzucił w gniewie z… chóru. Raz w ciemnych zaułku źle potraktowany uczeń zaczaił się na nauczyciela Bacha z jakimś chyba nożem. Kompozytor skutecznie odparł atak sztyletem, który nosił przy sobie na wszelki wypadek. Jak widać – nie bez powodu.
JSBach lubił imprezy i alkohol. Ulubionym jego miejscem, zaraz po chórze kościelnym, była karczma. Ubrany niechlujnie, klął jak szewc, wdawał się w pijackie bójki, uchodził za wulgarnego prostaka. Co jednak nie przeszkadzało mu w dewocji: wiele kompozycji opatrywał mottem „Ad maiorem Dei gloriam” – na większą chwałę Bożą.
JSBach lubował się w matematyce i gematrii, odwołując się do porządku i symboliki liczb w swoich utworach. Są wśród nich i takie, które oparł na tonach, jakie tworzą jego nazwisko: B-A-C-H.
O geniuszu JSBacha niech świadczy chociażby fuga lustrzana, którą można grać także z nut odwróconych „do góry nogami”. Innym kuriozum jest kanon kraba. Gra go dwóch muzyków – dajmy na to skrzypków – jeden czyta zapis nutowy zwyczajnie od przodu, a drugi ten sam zapis od tyłu. I to się razem zgrywa.
Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił, w Bachu, bracie, odnajdziesz – pisał mistrz Konstanty Ildefons Gałczyński. Pewnie dlatego mówi się, że kulturalny człowiek powinien przynajmniej raz dziennie posłuchać toccaty i fugi d-moll. Ja na deser dorzuciłbym jeszcze kantatę o kawie – jeden ze świeckich utworów JSBacha do słów Krystiana Henriciego, śpiewana onegdaj w lipskiej Café Zimmermann, wyśmiewających zarówno szerzącą się wśród młodych modę na małą czarną jak i zgorszenie i niechęć tym faktem wywołane w pokoleniu starszych – takie to onegdaj ludzkość miała problemy…
I proszę nie słuchać złośliwców, którzy utrzymują, że Bach tylko rysował, a Chopin – malował. Jedynie nad czym warto podyskutować, ale muszą to zrobić tędzy teolodzy, to kwestia taka: czy to prawda, że Bóg pisze muzykę Bacha, słucha muzyki Mozarta, a kiedy zagrają Beethovena – Najwyższy schodzi z niebieskiego tronu i każe mu zająć swoje miejsce. Bo trochę się boję, czy to jakaś herezja nie jest przypadkiem.