Mój Wielki Czwartek? Tym razem na cmentarzu.
Mąż przywiózł urnę z prochami żony z zagranicy. Tam mieszkają, ale ona chciała być pochowana tutaj. Wszystko jest tak, jak umówiliśmy kilka dni wcześniej przez telefon. Jest dwoje dorosłych dzieci, czworo znajomych, dwaj panowie z zakładu pogrzebowego i ja.
Krótka modlitwa w kaplicy. Potem przejście nad grób w odległej części cmentarza. U wezgłowia krzyż, imię z nazwiskiem i dwie najważniejsze daty – pierwsza i ostatnia. Pierwsza data jest taka sama, jak moja. Urodziliśmy się tego samego dnia: zmarła, której pogrzeb odprawiam i ja. Nim rozejdziemy się, mówię im o tym. Oczy robią się duże. Mąż łapie się za głowę. Pozostali płaczą.
Widzimy się pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu. Nic nas nie łączy. Jesteśmy sobie totalnie obcy. Ja znalazłem się na tym pogrzebie absolutnie przypadkowo, bo na mnie wypadła kolej. I trochę dlatego, że nikt inny się nie kwapił, bo dziś moi koledzy świętują swój dzień i pękają – nie bez powodu – z dumy.
Tymczasem wracam z cmentarza i zastanawiam się, czy jestem powołany, czy może tylko… przypadkowy? Jak na tym pogrzebie? W sumie i tak nieźle. Podobno przypadek, to pseudonim Pana Boga.
[grafika z sieci]