Pogrzeb z Andersenem

Odprawiałem kilka dni temu pogrzeb jak dawniej. Na środku cmentarnej kaplicy z chłodnią leżała nieboszczka w otwartej trumnie.

Dla kogoś może widok przerażający. Mnie oswoił go mistrz baśni Hans Christian Andersen:
– Pośrodku kościoła stała otwarta trumna, leżał w niej umarły, którego jeszcze nie pogrzebali. Jan nie przestraszył się wcale, bo miał czyste sumienie i wiedział, że umarli nie robią nikomu nic złego. Tylko żywi źli ludzie krzywdzą („Towarzysz podróży”).


Czworo żałobników ukradkiem ocierało łzy:
– Wszystko minęło, wszystko!… I nie powróci… („Choinka”)
– Jednak smutek jest gościem, którego niełatwo się pozbyć („Baśń mojego życia”) – westchnąłem.


Potem trumnę – zgodnie z przepisami – zamknięto i odbyła się zwyczajna, prosta ceremonia z kazaniem, które powiedział za mnie Andersen:
– O, nic nie umiera! Bo nie ma śmierci, a życie trwa wiecznie, choć się przelewa czasem w tony pieśni, słowa prorocze, w promienie światłości, w mądrość i wiarę. Lecz nie ginie życie, ono wstępuje tylko w nowe serca, i bicia ich przyśpiesza, ono ożywia nasze myśli i wspomnienia i powstaje przed nami z każdego grobowca wieczne i nieśmiertelne. Co żyło, żyć będzie! („Śpiewak spod strzechy”).