Pamiętam z dzieciństwa metalową wieżę – pozostałość po krakowskim ratuszu oraz wypełnioną wodą pleksiglasową kulę z plastikowym Wawelem i białymi wiórkami, które po wstrząśnięciu udawały zimę.
Gadżet, to rodzaj tentegesu lub wihajstra, zwany również durnostojką, który zasadniczo – choć istnieje, a nawet trzeba za niego zapłacić – służy do niczego, albo do czegoś w bardzo niewielkim stopniu. Ma konotacje amerykańskie i… kościelne.
W Wikipedii piszą, że mianem gadżetu określano metalowy chwytak do płynnego szkła, a amerykańscy marynarze mianem gadżetu określali przedmioty lub narzędzia, których nazwy nie znali albo zapomnieli. Historia gadżetu jest tymczasem nieco ciekawsza. Określenie to jest eponimem, czyli pochodzi od nazwiska. I bynajmniej nie chodzi o filmowego inspektora Gadżeta, którego nazwisko pochodzi od gadżetu, a nie odwrotnie. Początek gadżetom dał niejaki Gaget, współwłaściciel paryskiej firmy metalurgicznej Gaget, Gauthier & Spółka. Firma mieściła się przy ulicy Chazelles – noszącej imię człowieka, który zaczynał jako prefekt w czasach Napoleońskich, zasłynął z płomiennych przemówień a skończył jako dyrektor poczty. Otóż w zakładzie Gageta, Gauthiera & Sp. rękami swoich robotników wyklepała setki, jeśli nie tysiące blach miedzianych. Chłopaki zrobili to tak sprytnie, że po złożeniu tego złomu do kupy powstała Statua Wolności. Najpierw, na próbę poskładali te blaszki, czy pasują, u siebie. Więc – o czym mało kto wie – statua przez jakiś czas stała w 17. dzielnicy Paryża, wystając ponad dachy okolicznych kamienic. Później ją zdemontowano, spakowano na statek i wywieziono za ocean.
Gaget wpadł na pomysł, że na figurce kobitki z pochodnią w połączeniu z recyclingiem można zarobić niejeden raz, więc z pozostałych okrawków miedziany kazał swoim chłopakom klepać miniaturowe statuetki, które sprzedawano następnie jako pamiątki odsłonięcia figury, co nastąpiło 28 października 1886 roku – na świętego Judę Tadeusza.
Ale to nie jest ten związek kościelny gadżetu, o którym już wspomniałem. Otóż Firma Gageta, Gauthiera & Spółki udowodniła, że nie tylko biedę klepać można, ale spory hajs także. I od klepania amerykańskiej statui przeszła do klepania innych, przeważnie już mniejszych figurek, włącznie z apostołami, którzy zdobią kalenicę paryskiej katedry Notre Dame. Przyozdobieniem jej górnych partii zajął się w XIX wieku Eugeniusz Viollete-le-Duc – francuski architekt, historyk sztuki i konserwator zabytków. To ostatnie zajęcie pojmował dość oryginalnie. Nie tylko bowiem zajmował się renowacją zabytków, ale również uzupełnieniem ich struktury o takie ozdoby i wizerunki, które – jego zdaniem – powinny się tam znaleźć. W ten sposób powstały także liczne chimery, gargulce i rzygacze, ale wykute w kamieniu już przez innych rzemieślników.
I właśnie od imć Gageta pochodzi nasz gadżet, czyli pamiątka raczej wcale albo niewiele użyteczna, służąca zrazu za ozdobę, czasem jako przycisk do papierów, nożyk, otwieracz, uchwyt, spinacz, breloczek albo zupełnie bez zastosowania.
Z czasem mianem gadżetu zaczęto określać także wymyślne urządzenia, służące teoretycznie podniesieniu łatwości albo komfortu życia, choć niekonieczne, służące zaś nade wszystko napompowaniu ego tych, których na nie stać.
Fakt, że w miejscach, gdzieś coś się sprzedaje i kupuje wiele jest gadżetów, nie jest nowością. Już w czasach zamierzchłych opowiadano o Diogenesie, że on, który mieszkał w rozlatującej się beczce i nie posiadał niczego poza miską, której i tak się pozbył, widząc raz jak chłopiec zaspokaja pragnienie nabierając wodę do złożonych w dłoni – ów Diogenes został raz przyłapany przez swoich uczniów, jak chodził między targowymi straganami, uważnie się przypatrując oferowanym na nich dobrom.
– Mistrzu, co ty tutaj robisz? – zgorszyli się uczniowie.
– Nic – odpowiedział filozof. – Przyglądam się, ile jest na tym świecie rzeczy, których zupełnie do niczego nie potrzebuję…
Czyli – gadżetów właśnie.