Nie czołg ani nawet armatę, ale ledwo niewielki moździerz znalazłem ostatnio w jednym z małopolskich kościołów.
Ledwom go zdołał obejrzeć, bo bestia ciężka jest i nieporęczna. Nie znalazłem na nim jednak żadnej pieczęci czy adnotacji, wskazującej na miejsce lub czas odlewu. Ale z dwie setki lat ten arsenalik może mieć na swym grubym karku.
Po co moździerz w kościele? Bo onegdaj w kościołach strzelano. Najczęściej z okazji odpustów albo na honor poszczególnych świętych, zwłaszcza niewiast. A już najmocniej na… Nie, nie na Sylwestra, ale w czas wielkanocnej Rezurekcji.
„Niemal wszędzie po wsiach i małych miasteczkach podczas tej uroczystej procesji strzelano z moździerzów, z harmatek, z organków, to jest kilku lub kilkunastu rur w jedno łoże osadzonych” – pisze imć Jędrzej Kitowicz, archiwista tradycji z czasów saskich.
Strzelaniem z moździerzy, bek i puszek zajmowali się domorośli pirotechnicy na wioskach, a w miastach profesjonalny artylerzyści. W Warszawie przedrozbiorowej Rezurekcję inaugurowało 300 wystrzałów armatnich, równo oddanych na wojskową komendę w miejscowym garnizonie. Następnie zaborcy zakazali rezurekcyjnego strzelania, które po odzyskaniu niepodległości wróciło do łask, ale już tylko w niewielu miejscach i gdzieniegdzie ma się dobrze do dziś.
Mój moździerzyk stoi sobie tymczasem w kościele, łapczywie niucha dym kadzidła. Ale przecież to nie to samo, co siarczany aromat czarnego prochu, którym onegdaj kichał na lewo i prawo, głosząc Zmartwychwstanie Pańskie głośniej i skuteczniej, niż niejeden kaznodzieja.