Wśród moich wspomnień z dzieciństwa na czoło przebija się sterta niewielkich książeczek z serii „Poczytaj mi mamo”.
Teksty Brzechwy, Tuwima, Chotomskiej, a jeszcze bardziej ilustracje Butenki, Flisaka i Lutczyna nieodwracalnie zapadły w pamięć mą. Niebagatelną rolę odegrali w tym zjawisku moi rodzice.
Może z tego powodu patrząc na „Madonnę w Czerwieni” Rogiera van der Weydena nie mogę oprzeć się pytaniu: ile dzisiaj jest rodzicielek – takich jak moja i ta na obrazie – które spełniają dziecięcą, nachalną prośbę: poczytaj mi, mamo?
Obraz jest tajemniczy nieco. Powstał coś około 1430 roku, ale dokładnie kiedy – nie wiadomo. Zresztą – po co to komu? Ma kilka tytułów. Mówi się o nim „Madonna w Czerwieni” – bo Matka Boska, jak prawie na żadnym innym wizerunku, ubrana jest tutaj w czerwony maforion – tak nazywa się coś w rodzaju obszernego… szala, który zakłada się na… głowę, ale jest go na tyle, że może okryć całą postać. Inny tytuł, to „Madonna Durán” – od nazwiska pewnego zasobnego jegomościa, który w latach 30. ubiegłego wieku kupił ten obraz tylko po to, żeby przekazać do do muzeum Prado. Inny tytuł, to „Madonna w niszy”. Bo obraz wygląda jak zdjęcie figurki, którą rzeźbiarz najpierw wyrzeźbił, potem pokolorował, a następnie wstawił w otoczoną gotycką ramką wnękę. W tak zwanym międzyczasie anioł wpadł do wnęki, co sfrunął, żeby pochwalić się światu, jaka piękna korona – złota i wysadzana perłami – czeka na Madonnę w niebie.
Mówi się o tym obrazie, jak o wschodniej ikonie, że to Matka Boska Tronująca: bo sama zapewne siedzi tronie, choć go nie widać, okrytego maforionem, a i Ona jest Tronem, na którym rozsiadł się mały Jezus. Rozsiadł się i dorwał książkę.
Ta książka, to nie są wiersze Brzechwy czy Tuwima, ale też żydowskie: zapewne Stary Testament. Na obrazie widać „zapisane” stronice, nawet czerwone inicjały – umiejscowione tak, że widać, iż książkę czyta Madonna, a nie widz – dla nas jest księga „do góry nogami”. Jezus ją kartkuje od środka do początku. Nie wiem, jak wy, ale kiedy w księgarni przeglądam książki, też kartkuję je w ten sposób: najpierw szukam spisu treści na końcu, a potem stopniowo uwalniam grzbiety kartek przytrzymywane kciukiem lewej dłoni i powoli przeglądam aż do początku.
Jezus lewą rączką chce się dokopać do początku, do 3. rozdziału Genesis, gdzie po upadku naszych Prarodziców został obiecany, jako ten, co wężowi-diabłu łeb urwie. Prawa rączka paskudnie pomięła kilka kart z księgi. Może to oznacza, że słowo – zapisane – teraz ciałem się stało, a to ciało zostanie wydane i umęczone za nas? A może to nie jest Biblia, tylko jakiś rejestr ludzkich grzechów, który Jezus zutylizuje swoja ofiarą na krzyżu?
Patrząc na ten obraz myślę, że za mało się mówi o ludzkim wymiarze ziemskiej egzystencji Jezusa. To skądinąd trudny temat. Ale przecież wyobrażam sobie, że jako Człowiekowi Matka Boska musiała mu opowiadać o Adamie i Ewie, o Abrahamie, Jakubie i Izaaku, o Mojżeszu i Dawidzie i wszystkich tych innych postaciach z przeszłości. Wątpię, by w domu w Nazarecie była półka z książkami (zwojami). Nie, no na pewno nie było. W tamtych czasach człowiek był chodzącą książką. Dzieci nie prosiły: poczytaj mi. Ale zapewne marudziły: mamo, opowiedz – co też i moja maja do dziś, po półwieczy ze sporym okładem, wciąż mi jeszcze wypomina…