Co łączy Biblię z wojną na Ukrainie? Sposób odróżniania swoich od wrogów.
Sposób jest bardzo stary. Po raz pierwszy odnotowany w Biblii. Tam w Księdze Sędziów pojawia się niejaki Jefte. To odpowiednik naszego Janosika: rozbójnik, który zgromadził watahę łotrów, z którą napadał karawany kupieckie. Z tego żył. Pan Bóg miewa dość makabryczne poczucie humoru, bo właśnie tego nicponia powołał, żeby walczył z zagrażającymi Izraelowi Ammonitami (potomkowie najmłodszej córki lota, protoplaści dzisiejszych Jordańczyków). Przy okazji okazało się, że bandyta jest całkiem pobożny i dość mocno wierzący. Jednak przed ostateczną bitwą popisał się głupotą: obiecał Najwyższemu, że jeśli wygra, po powrocie do domy złoży w ofierze tego, kto pierwszy wyjdzie mu na spotkanie. Wygrał. Wrócił do domu. Jako pierwsza wyszła mu na spotkanie córka-jedynaczka. Jefte był głupi, ale uczciwy. Więc słowa dotrzymał. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że – jak przypuszcza część biblistów – nie doszło do jakiegoś rytualnego mordu, a dziewczynka, jako dziewica, została oddana na służbę Panu – czyli trochę tak, jakby zamiast wyjść za mąż, poszła do klasztoru. Potem, w Nowym Testamencie, podobnym rodzajem głupoty popisał się Herod Antypas, który tańczącej bratanicy Salome przyrzekł w nagrodę cokolwiek, a ona zażądała głowy Jana Chrzciciela na tacy. Też w tym wszystkim okazał się uczciwy i głupi zarazem. Uczciwy – bo obietnicę wypełnił. A głupi – bo obietnicę złożył. Cóż, nie zawsze uczciwość idzie w parze z mądrością. Szkoda.
Tenże Jefte miał następnie przeprawę ze swoimi rodakami z pokolenia Efraima, którzy przyszli z pretensjami, że ich nie wziął na wojnę z Ammonitami. Kłotnia nabrała takiego rozmachu, że przerodziła się w bratobójczą wojnę. I właśnie, żeby odróżnić kto jest Efraimitą a kto swój, Jefte nakazał przeprowadzenie testu, polegającego na wymówieniu słowa „szibbolet”, co znaczy „kłos”, (inne tłumaczenia, to „strumień” lub „powódź”). Swoi mówili „szybolet”, a Efraimici seplenili i mówili, jak nasi górale „sibolet”. Test oblało, bagatela, 42 tysiące sepleniących (Sdz 12,6).
Sprawa stała się tak słynna, że odtąd słowa, służące do rozróżnienia narodowości nazywa się „szyboletami”. My dziś męczymy obcokrajowów chrząszczem, co brzmi w trzcinie albo stołem z powyłamywanymi nogami. Na początku XIV wieku, bo stłumieniu buntu wójta Alberta w Krakowie, żeby wyłapać Niemców-rokoszan, kazano wypowiadać słowa „soczewica, koło, miele”. Co prawda historycy uważają to za bajkę, podawaną jedynie przez dwa wieki późniejszy rękopis, ale w sferze opowieści pobożno-patriotycznych ma się ona jak najlepiej, przynajmniej u nas, w Galicji, co sam z dzieciństwa mego pamiętam. Historia jeszcze o tyle jest bez sensu, że wówczas zdecydowaną większość mieszkańców Krakowa stanowiła ludność z pochodzenia Niemiecka. Nie ma co zaklinać rzeczywistości.
Słyszałem, że podobną praktykę stosują obecnie Ukraińcy. Jak rozróżnić, kto Ukrainiec a kto Rosjanin? Kazać mu, niech wypowie słowo „palanyca”. Palanyca, to tradycyjny, ukraiński chleb (pamiętamy: „kłos”, „miele”, coś w tym jest). Ta palanyca stała się szyboletem, bo Ukraińcy inaczej wypowiadają to słowo, niż Rosjanie (mniej więcej jak „palanycja” vs. „palanica”). Różnice może dla nas są niewielkie, ale dla swoich rozpoznawalne.
Ta palanyca jest znakiem sytości, pokoju i dobrobytu. Ma więc swoje znaczenie symboliczne. W gazetach pisali na wiosnę, że kiedy ukraiński premier spotkał się z brytyjskim ministrem obrony i ten skarżył mu się, że Ruskie do nich tam na Zachodzie wydzwaniają podając się za Uraińskich polityków, a oni – bidule – nie potrafią odróżnić, czy to autentyk, czy fejk, premier Ukrainy miał mu doradzić właśnie szybolet, czyli test „palanycy”. Czy to pomoże, nie wiem, bo nawet nie próbuję się domyślić, jak Anglik może wypowiedzieć słowo „palanyca”? Chociaż, w sumie – ja wiem – to nie szeleści…