Za jednego uciekiniera z Auschwitz karano śmiercią 10 losowo wybranych współwięźniów. Jednego z nich, na ochotnika, zastąpił ojciec Kolbe. Mija 80 lat od tego tajemniczego wydarzenia.
System kontroli więźniów KL Auschwitz był sublimacją perfidii. Ogrodzenie z drutu kolczastego z prądem, to tylko symbol pajęczyny napięcia, którą Niemcom udało opleść osadzonych. Sprawa ucieczek i związanych z nimi konsekwencji jest tego dobrym przykładem.
System działał tak: jeśli któryś z więźniów zbiegł, patrole próbują go odszukać. Jeżeli go nie odnajdą i nie przyprowadzą do obozu, zawiesiwszy na szyi kartonu z szyderczym napisem „hurra! znów tu jestem”, w zamian za zbiega spośród jego kolegów – zakwaterowanych w tym samym bloku obozowym – wybierze się losowo dziesięciu innych, którzy umrą w mękach śmierci głodowej. W ten sposób więzień planujący ucieczkę musiał się ukrywać ze swoimi zamiarami nie tylko przed strażą obozową czy funkcyjnymi, ale również przed kolegami. Nie tylko nie mógł liczyć – przynajmniej w założeniach systemu – na pomoc z ich strony. Co więcej: było niemal pewne, że dowiedziawszy się o takim zamiarze, przynajmniej niektórzy z nich zrobią wszystko, żeby mu ucieczkę uniemożliwić. I bynajmniej nie z zazdrości, ale z obawy o własne życie.
W późniejszym czasie ten pomysł na restrykcje z powodu ucieczki zastąpiono innym, bardziej wyrachowanym. Ten, kto nosił się z zamiarem opuszczenia KL Auschwitz drogą inną, niż przez krematoryjny komin, musiał się liczyć z tym, że w zamian osadzeni tutaj zostaną jego rodzice, brat, siostra, żona, dzieci – cała rodzina. Ale zanim do tej zmiany doszło, nastąpiło coś niepojętego. Nikt nie potrafi tego przekonująco wytłumaczyć.
Jest koniec lipca 1941 roku. Umownie przyjmuje się, że to 29 lipca, choć data jest więcej, niż niepewna. Jak to możliwe?
– Nie pamiętam dnia, bo tam tylko najważniejsze daty można spamiętać, na przykład datę wybicia zębów lub złamania żebra, ale to był koniec lipca 1941 roku – wspomina były więzień Józef Stemler.
Obóz musi być samowystarczalny. A więc rękami więźniów uprawa się pola, zagrabione na potrzeby obozu w okolicznych wioskach. Trwają żniwa. Jeszcze nie wszystko zżęte. Obok faluje dorodny łan. Można się ukryć, przywrzeć do ziemi w głębokiej bruździe na skraju między, odczołgać się, a potem na czworakach i biegiem puścić się w stronę zagajnika i lasu. To był piekarz z Warszawy. Nazywał się Kłos. Taki zbieg okoliczności: tu żniwa, a on – Kłos i w dodatku piekarz.
Po powrocie do obozu Niemcy doliczyli się, że go nie ma. Wszystkich więźniów ustawiono na placu apelowym.
– W tym dniu staliśmy aż do pierwszego gongu. Apel wieczorny się nie odbył i bez kolacji poszliśmy na spoczynek – wspomina ocalały Władysław Święs. – Następnego dnia poszliśmy do pracy, a blok, na którym przebywał ojciec Kolbe, musiał stać na placu aż do obiadu i po obiedzie, aż do wieczora.
To był blok 14. Osadzeni w nim cały upalny, lipcowy dzień stalli na baczność na placu apelowym. Kiedy więźniowie z pozostałych bloków wrócili do obozu, a poszukiwania zbiega nie przyniosły rezultatu, rozpoczął się pamiętny apel.
– Apel odbył się po pracy pomiędzy godziną osiemnastą a dziewiętnastą. Więźniowie stali dziesiątkami – wyjaśnia Franciszek Włodarski, który wówczas stał w jednym szeregu z ojcem Kolbe.
– Odbył się zwykły proceder – wspomina Mieczysław Kościelniak, grafik, który utrwalił życie obozowe w przejmujących obrazach. – Do szeregów podchodził Fritzsch w towarzystwie Palitzscha, raportowego obozu i wybierał ofiary. My czekaliśmy końca akcji.
Fritsch był zastępcą komendanta obozu. To on wygłaszał słynne mowy powitalne, wobec kolejnych transportów więźniów, przybywających do Auschwitz:
– Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć nie dłużej niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące…
– Fritzsch sam wybierał, przechodząc od jednego do drugiego szeregu. Czym się kierował w wybiórce, trudno określić, gdyż nie zważał na wiek, ani na stan fizyczny więźniów. Wskazywał ręką na wybranego, a ten od razu musiał wystąpić z szeregu – wyjaśnia Józef Sobolewski.
– Wyselekcjonowani ustawiali się na chodniku od strony bloku 17., a ja jako schreiber (pisarz) musiałem zapisywać ich numery – dodaje kolejny z byłych więźniów Tadeusz Joachimowski, potomek osadników tatarskich z Podlasia, który z ojcem Kolbe spotkał się już na Pawiaku. – W tej chwili właśnie z szeregu bloku 14a występuje jeden z więźniów, w którym poznaję księdza Kolbego, staje na baczność z odkrytą głową i oświadcza po niemiecku, że chce pójść do bunkra za jednego z wybranych – dodaje Joachimowski
Kolbe wskazuje na Franciszka Gajowniczka. Raczej nie znali się wcześniej. Chyba, że z widzenia. Gajowniczek był sierżantem wojska polskiego. Z różnych powodów nie po drodze mu było do tej pory z Kościołem. Ale miał żonę i dwóch synów. I z ich powodu żal mu było umierać. Wybrany przez Fritscha miał załkać czy nawet zawyć jakoś nieludzko, wykrzykując swój żal. I właśnie wtedy z szeregu wyszedł Kolbe.
I tutaj zaczyna się cały splot nieprawdopodobnych i niezrozumiałych wydarzeń. Nigdy dotąd w obozie nie zdarzyło się, żeby ktoś w taki sposób położył na szali własne życie, w zamian za czyjeś. W dodatku w zamian za obcego, nieznanego człowieka. Pewnie niejeden podzielił się skibką chleba z przyjacielem. Może próbował osłonić kolegę przed razami pałki kapo. Ale to dla kolegi, przyjaciela, brata. Nie dla obcego. I tylko trochę, część, a nie całe życie naraz.
Więźniom nie wolno było bez rozkazu opuszczać szeregu ani odzywać się do niemieckich strażników. Kolbe wszystkie te zakazy złamał w jednym momencie. W zasadzie, gdyby Fritsch strzelił do niego w tej chwili, nikt nie zwróciłby na to szczególnej uwagi. Tymczasem esesman podjął dialog. Co więcej – przystał na propozycję Kolbego. Mógł go dołączyć do wybranej dziesiątki, nie przejmując się wskazanym przez niego, niewierzącym sierżantem. Mógł się nie zgodzić i łaskawie odesłać Kolbego do szeregu. Mógł mu wymierzyć jakąkolwiek karę: słupek, bunkier, karną kompanię. Nic z tych rzeczy. Zgodził się. Skinął Kolbemu, że może dołączyć do wybranych na śmierć, a Gajowniczkowi kazał wrócić do szeregu. Pan życia i śmierci – zwykły góral z Sudetów, który zgłosił się na ochotnika do kompani wartowniczej, gdy tworzono obóz w Dachau, który zginął jako żołnierz Waffen-SS w obronie Berlina, na początku maja 1945 roku.
– Zanim rozeszliśmy się do bloków, przemaszerowało owych dziesięciu przed naszymi szeregami i wtedy zauważyłem, że słaniający się na nogach ojciec Kolbe podtrzymywał słabszego od siebie skazańca, który nie mógł iść o własnych siłach – kończy swoje wspomnienia Władysław Święs.
Tak kończy się kolejny obozowy dzień w Auschwitz. Kiedyś pod koniec lipca 1941 roku. Może 29 lipca. Dokładnie nie wiadomo. Bo tam tylko najważniejsze daty można spamiętać, na przykład datę wybicia zębów lub złamania żebra. W sumie: coś takiego, jak wybiórka do bunkra głodowego, czyjeś życie, nie moje, czyjaś śmierć, obca, to nie są sprawy najważniejsze…
Mój ojciec, oświęcimianin, wówczas dwunastoletni chłopiec, który za lada dzień zacznie przymusową pracę przy budowie BunaWerke jako spawacz rur i prętów, pamięta, że kilka tygodni później wśród mieszkańców rozeszła się wieść, iż jakiś więzień dobrowolnie zgłosił się na śmierć w zamian za innego więźnia. Potem ludzie mówili, że to jakiś ksiądz był podobno. Jeszcze później okazało się, że to Kolbe, ten franciszkanin, co wydawał przed wojną „Rycerza Niepokalanej”.
W dziecięciu skazańców, sześciu zmarło. Po upływie około trzech tygodni pozostałych czterech, w tym ojca Kolbe, niemiecki felczer dobił dożylnym zastrzykiem kwasu karbolowego.
Nigdy nie udało się ostatecznie rozstrzygnąć jeszcze jednej zagadki: motywów tego, co zrobił ojciec Kolbe. Niektórzy sugerowali rodzaj samobójstwa, ucieczki. Kolbe przebywał w obozie od 28 maja tego roku. A więc około dwa miesiąca. Owszem, był prześladowany, bity, nawet pobity do nieprzytomności. Ale w czasie, kiedy miał miejsce pamiętny apel był raczej w stosunkowo dobrej – jak na obozowe warunki – formie.
Próbowano tłumaczyć jego pójście na śmierć jakąś naiwnością. We wspomnieniach Bruno Borgowca, więźnia, który prowadził ewidencję zgonów w bunkrze głodowym, Kolbe „wmawiał współwięźniom, iż uciekinier się jeszcze odnajdzie i zostaną wypuszczeni”. A więc może naiwnie liczył na to, że wszystko skończy się dobrze?
Pojawia się też hipoteza zmęczenia życiem. Kolbe ma wówczas 47 lat. Za sobą założenie Niepokalanowa pod Warszawą i podobnego klasztoru w Japonii. To nie jest życie usłane różami. To życie wypełnione zmaganiami z ludzkim zapyzieniem, z państwową biurokracją (urzędnicy nie pozwolili mu – na przykład – uruchomić wyposażonej już radiowej stacji nadawczej), z władzami prowincji zakonnej, której święty spokój rujnują przedsięwzięcia Kolbego, wreszcie z wieloma współbraćmi, którzy mają go za niezrównoważonego psychicznie i wołają nań „głupi” albo „szalony Maksiu”. Gdyby ktoś temu nie wierzył, niech weźmie pod uwagę fakt, że starania o beatyfikację Kolbego wszczęli franciszkanie… włoscy, nie polscy. Dopiero po wyniesieniu na ołtarze, sytuacja nieco się zmieniła. Nieco.