Na powierzchni zderzaka przydybałem ślimaka
A że gad był niestary, miał drugiego do pary.
Łojdana.
Ale tak – poważnie – się zdarzyło. Na zderzaku, zaraz za klapą bagażnika, stwierdziłem obecność dwóch zaskorupiałych autostopowiczów. Niezwłocznie oddałem się procesowi intelektualnemu, którego efektem były zasadnicze pytania – podobnie jak ślimaki – w liczbie podwójnej:
– jakim cudem tutaj się znalazły?
– w jaki sposób je deportować, nie czyniąc im szkody?
W odpowiedzi na pierwsze z pytań uznałem pokornie, że nie mam bladego – ani w jakimkolwiek innym odcieniu – pojęcia, jakim cudem toto coś tutaj wylazło. I że to niesprawiedliwe. Bo człowiek coś tam się gimnastykuje, dba o siebie i kondycję, a i tak – ledwo kilka schodów połknie – jęzor mu zwisa po pas. A taka łajza, jedna z drugą, oślizgła i obleśna, beznożna, bezręka i bezskrzydła, włazi nie wiadomo jak na zderzak i dopiero na bezczelne pogróżki pięści mojej zaciśniętej w bezsile, chowa swego śmiesznego ryja w skorupie, udając, że nikogo nie ma w domu.W sumie: co mnie to obchodzi.
Odpowiedzi na drugie pytanie postanowiłem szukać ępirycznie. Ująłem tego większego dziada delikatnie za skorupkę. Ale efekt był taki, jak przy próbie wydłubania gumy do żucia z włosów. To wprawiło mnie w stan frustracji. Bo na przedniej szybie, w środku, mam przymocowany taką okrągłą, gumową przyssawką uchwyt na telefon komórkowy. Zasadniczo chcę, żeby uchwyt był tam przymocowany. To znaczy: żeby był na miejscu i utrzymywał telefon. On tymczasem, oczekiwaniom wszelkim wbrew, byle kiedy, ale zawsze nie w porę, postanawia się oderwać – sam z siebie, bez najmniejszego z mojej strony wysiłku. Frustrację mą wygenerowało głębokie poczucie niesprawiedliwości, że oto coś, co powinno przyssać się i tkwić (uchwyt), samo się odrywa. A coś, co nie powinno przywrzeć, albo przynajmniej łatwo się dać usunąć (ślimak na zderzaku) – tkwi.
To trochę, jak z tym ruskim czy amerykańskim myśliwcem. Znacie tę historię? Skonstruowali samolot. Super: szybki i uzbrojony, do walki z wrogiem. Tyle tylko, że co go wzięli, żeby oblatać, to mu skrzydła odpadały, samolotu temu. Zawsze urywały się w tym samym miejscu – bo oni dużo tych prób zrobili. Aż przyszedł taki świeżo upieczony inżynier i kazał w tym miejscu, w którym skrzydła się kruszyły, wywiercić na wylot szerokie na palec otwory, co dziesięć centymetrów. Samolot ruszył w oblot. I nic. Wylądował, Skrzydła całe i na miejscu.
– Człowieku! – pyta młodego inżyniera szef zespołu. – Jakżeś na to wpadł?
– A, bo moja matka kupuje papier toaletowy z takimi specjalnymi dziurkami, co kawałek, żeby się lepiej urywało. I ten papier urywa się wszędzie, tyko nie na tych dziurkach. I tak sobie skojarzyłem…
Przez chwilę pomyślałem nawet, czy taki ślimak nie byłby lepszy, niż uchwyt do telefonu. Ale tu znów pojawił się problem. Nie dotyczył on połączenia ślimaka z szybą – bo to jest pewne i oczywiste. Ale jak przymocować telefon do ślimaka? Gwoździem?
Po kilku delikatnych próbach podjąłem wreszcie próbę już nie oderwania ślimaka od powierzchni zderzaka, ale zsunięcia bydlęcia z niej ruchem posuwistym w bok. Zadziałało. Gadzinę ulokowałem na zacienionym klombie, z zachowaniem wzajemnego dystansu, identycznego jak ten, zastany na zderzaku. A to dlatego, że ze względu na ślimacze tempo komunikacją potworów nie byłem w stanie jednoznacznie ocenić, czy bydlęta zbliżają się do siebie, czy też oddalają. W każdym razie najważniejsze, że żadnych dziur nie musiałem wiercić. Chyba, że w uchwycie na telefon. Może to coś da?