Czytający Biblię widzi tylko litery. Czytający Pismo święte dostrzega więcej – także tę niezadrukowaną przestrzeń między nimi.
Jezus ani apostołowie nie używali pojęcia „Biblia”. Termin ten spopularyzował dopiero św. Hieronim. Bez wątpienia określenie „Pismo” (albo w liczbie mnogiej „pisma”) „święte” jest starsze. Uchodzi też za bardziej dostojne i oficjalne.
Katechizm Kościoła Katolickiego poświęca Pismu świętemu artykuły 101-141. Ani raz nie używa słowa „Biblia”, zawsze mówi o „Piśmie świętym”.
Można stąd przypuszczać, że „Biblia” jest określeniem potocznym, kolokwialnym. Ale przecież mamy literaturę albo archeologię „biblijną”, postaci „biblijne”, kraje „biblijne”. I chyba nikt nie będzie studiował na uniwersytecie „świętopiśmiennym”, tylko na „biblijnym”.
Czasem tłumaczy się to jeszcze inaczej. Jeżeli księgę, którą trzymam w ręku, czytam jako zbiór historii, dziejów, poezji, przepisów prawnych – dosłownie, literalnie, historycznie, kulturowo, estetycznie – czytam Biblię. Jeżeli czytam ją z wiarą, jako słowo Boga, odkrywam ukryty sens, nie poprzestaję na literach, wyrazach i zdania – ta księga prowadzi mnie na spotkanie z Tajemnicą i staje się dla mnie Pismem świętym. Księga pozostaje ta sama, a czy jest dla mnie Biblią czy też Pismem świętym – to już zależy ode mnie.
Zatem co do zasady Biblia ma się tak do Pisma świętego, jak auto do samochodu. Więc pytanie „Biblia czy Pismo święte” trzeba raczej obrócić w twierdzenie „Biblia, czyli Pismo święte”. A reszta zależy od nas.