Święty z dymkiem

Czy w niebie będą papierosy? Niestety, chyba… tak.

Niemodny dziś i potępiany dym papierosowy snuje się za kuśtykającym niespiesznie Bratem Albertem – Adamem Chmielowskim.

Pierwszy dymek
Zaczęło się od cygara. Było Powstanie Styczniowe. Granat rozerwał się zbyt blisko. Zabił konia pod nim, a jemu zmiażdżył nogę. Amputacja odbyła się przy świeczce, na dębowym stole w jakiejś zadymionej wiejskiej chałupie. Jedynym środkiem znieczulającym było zapalone cygaro, które ktoś wsadził Chmielowskiemu w usta. Nie wypalił go do końca. Połknął je. Tak zaczęły się problemy z żołądkiem, zakończone rakiem.
Pet zmienił powołanie
Chmielowski wstąpił do jezuitów. Nowicjat, rekolekcje, formacja, kształtowanie charakteru. Rzucenie nałogu było koniecznością. Szło mu nie najgorzej. Aż raz znalazł jakiegoś ćmiącego się jeszcze peta. Tylko ten jeden raz – pomyślał. Schylił się. Zaciągnął parę razy. Taki wstyd. Chwila słabości. Grzech, upadek, zbrodnia, wyrzuty sumienia. Potem opuszczenie nowicjatu, szpital psychiatryczny, depresja, karmienie siłą przez rurę do żołądka, rekonwalescencja w majątku brata i proste słowa małomiasteczkowego proboszcza, który przekonał go, że Boże Miłosierdzie nie stawia takich warunków, jak wychowawcy w nowicjacie.

Papieros i habit
Potem przyszedł czas krakowski, czas ogrzewalni dla bezdomnych, bochenków chleba, garnków kaszy, zgromadzeń albertynów i albertynek. Wszystko się zmieniło. Tylko papieros został w ręku. Podobno hrabina Zamoyska ukartowała całą sprawę z fotografem, gdy Brat Albert, już stary i schorowany, gościł na chwilę w Zakopanem. Ten przyczaił się z aparatem i zdjął Chmielowskiego znienacka, w burej siermiędze habitu, z laską i papierosem w ręce. I spojrzeniem zaskoczonym, oburzonym i złym. Bo zły był na Zamoyską za to zdjęcie strasznie.

Ostatni raz
Boże Narodzenie. Pierwszy dzień, taki odświętny. A on umierał w tej swojej ogrzewalni. Otoczony ludźmi, którzy mu pomagali, podziwiali, naśladowali. Wiedzieli, że umiera. Modlili się. Nie przerwali, kiedy dał znak, że chce coś powiedzieć. To nie był testament, jakieś głębokie przesłanie, ostatnie pouczenia i dyspozycje. Zwyczajnie – poprosił o… papierosa. Zapalił jeszcze. A potem umarł. W sam raz, gdy dzwony zaczęły bić na Anioł Pański. W południe.
Wszyscy piszą o Bracie Albercie i chlebie. Dlatego napisałem o Nim i o papierosie. Żaby było wiadomo, że święci, to też ludzie, tacy, jak my. Bo to znaczy, że każdy może zostać świętym. A nawet powinien. Nie. Nie trzeba palić papierosów. Wystarczy być dobrym. Jak chleb.
Zdjęcie – to, o którym piszę – znalazłem gdzieś w głębinach sieci.