Sissi i święty Bilczewski

126 lat temu włoski ekstremista zatopił ostrze ordynarnego pilnika w jej cesarskiej piersi. Agonia trwała kilkanaście minut. Spełniło się to, co proroczo zapowiedziała w jednym z wierszy, zapisywanych w pamiętniku: dusza uleciała z niej przez otwór w sercu. Tak żyć przestała cesarzowa Elżbieta, żona Franciszka Józefa I.

Żoną FJI miała zostać jej starsza siostra. Elżbieta – bo przecież tak Sissi miała naprawdę na imię – zdystansowała ją jednak urodą i zdolnościami tanecznymi, którymi wpadła w oko cesarza. Następnie zraniwszy mu serce i opróżniwszy kieszeń… wyszła bokiem. Prawdziwa kobieta.

Była (172) o cztery centymetry wyższa od swojego męża (168). Co skrupulatnie tuszowano na wszelkich wizerunkach cesarskiej pary.

Miała włosy długie po pięty. Ich układanie trwało kilka godzin, podczas których uczyła się greki i węgierskiego. Fryzjerka cesarzowej – Fanny Angerer – dostawała pensję profesora uniwersyteckiego. W niektórych sytuacjach zastępowała Sissi w charakterze jej sobowtórki.

Sissi uchodziła za małomówną. Przynajmniej w oczach części dworu i rodzonej teściowej. Faktycznie oficjalnie nie była zanadto rozmowna, a to z tego powodu, że na dworze rozmawiało się po francusku, co – delikatnie mówiąc – nie było jej najmocniejszą stroną. Miała też krzywe lub chore zęby. Z powodu czego nigdy się szeroko nie uśmiechała i mówiła dość niewyraźnie. Później używała sztucznej szczęki.

Sissi uchodziła za najpiękniejszą kobietę Europy. Sądzili tak niemal wszyscy, z wyjątkiem brytyjskiej królowej Wiktorii. Ale jeśli Wiktoria budowała poczucie estetyki na podstawie tego, co widziała codziennie o poranku we własnym lustrze, można jej wybaczyć.

Jeździła konno, spacerowała albo nawet truchtała, pływała, miała własną salkę gimnastyczną. Wszystko dlatego, że przez całe życie była niezadowolona ze swojego ciała, choć przy wzroście 172 nie ważyła nigdy więcej, niż 50 kg (46 w chwili śmierci). Jadła raz dziennie, najczęściej rosół, jajko i gotowane owoce. Onegdaj posądzano ją o anoreksję.

Dziś mówi się o „syndromie Sissi”. W stulecie śmierci cesarzowej zarejestrowano go jako osobną jednostkę chorobową. Syndrom Sissi, to nic innego jak depresja – tyle, że przejawiająca się nie w odosobnieniu i bierności, lecz w nadaktywności zawodowej bądź fizycznej. Osoby nią dotknięte budzą powszechny podziw, podczas gdy podejmowane przez nie wysiłki mają na celu jedynie odwrócenie uwagi od wewnętrznej pustki i poczucia bezradności. Dlatego ze zdumieniem słyszę dziś, że Sissi jest „cesarzową fitnessu”. Chyba, że fitness i syndrom Sissi, to… Zresztą, nieważne.

Na pamiątkę tragicznej śmierci Sissi, za zgodą samego FJI powstało kilka kościołów. Nadano im wezwanie świętej Elżbiety Węgierskiej, chrzcielnej patronki Sissi. Pierwszym z nich był bodaj kościół św. Elżbiety w Jaworznie-Szczakowej. Kamień węgielny pod jego budowę zainstalowano tydzień po zamachu na cesarzową.

Tymczasem we Lwowie… kończył się wiek XIX i mieszkańcy stolicy Galicji uświadomili sobie, że w ciągu tego stulecia nie zbudowano tutaj żadnego kościoła. Debatowano na ten temat przez kilka lat. Dopiero śmierć Sissi przesądziła sprawę. Natychmiast powołano do życia komitet budowy kościoła, którym zamierzano upamiętnić cesarzową. Komitetem kierował ks. Józef Bilczewski, który później, już jako arcybiskup Lwowa – dokonał konsekracji trzywieżowej świątyni, zaprojektowanej przez Teodora Talowskiego, architekta kilku znamienitych kamienic krakowskich oraz kościoła parafialnego w Suchej Beskidzkiej.

Jechaliście kiedyś autobusem marki „autosan”? Zmontowano go w tych samych zakładach, w których we wrześniu 1898 roku, w ciągu czterech dni zbudowano specjalną salonkę (wagon kolejowy), do transportu ciała zamordowanej cesarzowej z Genewy do Wiednia. Sanocka fabryka zajmowała się zrazu produkcją sprzętów do destylacji – tak ropy naftowej, jak i spirytusu – wszelkich narzędzi, konstrukcji hal i mostów, wagonów tramwajowych i kolejowych (pocztowych, pasażerskich i towarowych), później przyczep, naczep (z Sanoka wywodzi się „Zasław”) i autobusów.

[Zdjęcia wyciągnięte z sieci].