Graffiti
Picasso wyjaśnił onegdaj różnicę między malarzem a artystą: malarz maluje to, co sprzedaje; artysta sprzedaje to, co maluje. Zaś jego rodak – dziennikarz i pisarz Arturo Pérez-Reverte – usupełnia tę listę mistrzów łączenia farby z podłożem o twórcę graffiti: dzieło zrobione na ulicy tam zostaje i nigdy się nie sprzedaje, można je zniszczyć, ale nie sprzedać.
Ulica Asnyka w Bielsku-Białej zaczyna się tak, że najpierw jest blok, w którym mieszka moja mama, potem plac zabaw – osiatkowany, żeby pieski nie sikały do piaskownicy – a następnie długo ciągnący się wysoki mur cmentarza ewangelickiego. W ubiegłym roku mur odnowiono, czyszcząc kamienie u nasady i kładąc nową elewację. Wyglądał ślicznie. Do czasu, gdy jakaś łajza nie zepsuła go sprayem. Ślady farby układają się w bezsens. A bezsens nie jest dziełem. Jestem zwykłym wandalizmem. Ma tę samą wartość, co mokry ślad po psie, który wysikał się podnosząc nogę przy murze – bo plac zabaw w pobliżu jest, jak wspomniałem, osiatkowany. Jedno i drugie jest sygnałem, że oto przechodziła tędy istota żywa, która pozbyła się plugastwa zalegającego w jej wnętrzu.
Pech chce, że uwielbiam artystyczne graffiti. Nawet po cichu trochę sobie zbieram cudne przykłady ze świata, z Banksym na czele. Żal mi strasznie, że przechodząc koło cmentarnego muru muszę odwracać wzrok i zatykać nos.
A oto garść przykładów graffiti z różnych miejsc: