Kardynał na piechotę

Pytali go kiedyś dziennikarze, co robi, że tak świetnie wygląda. – Nic – odpowiedział. – Ale za to od dawna…

2 sierpnia mija rocznica śmierci kardynała Franciszka Macharskiego. To mój pierwszy biskup. Mistrz prostoty, powściągliwości i celnej riposty. Ktoś dla wszystkich: na jego Mszę przed Białym Marszem, tuż po zamachu na Jana Pawła II, przyszli studenci, młodzieżówka partyjna i hipisi.

Po którychś wyborach pytano go, na kogo głosował. Odpowiedział, że na jednego z kandydatów. A zagadywany o sympatie i poglądy niezmiennie zapewniał, że to nieistotne, bo ksiądz musi być jednakowo dla ludzi każdych przekonań.

Był pierwszym biskupem mianowanym przez Jana Pawła II. Ale nie pozwalał, by go nazywano przyjacielem papieża, uważając, że nie jest godny tego tytułu.

Był strasznie normalnym człowiekiem. Gdzieś dalej wożono go samochodem. Ale po Krakowie chodził piechotą: charakterystycznym bezszelestnym krokiem ze skórzaną teczką. W Wigilię łamał się z mieszkańcami opłatkiem na rynku. Gdy umieral Jan Paweł II nie pojechał do Rzymu, tylko klęcząc z ludźmi na chodniku odmawiał różaniec.

Na emeryturze zamieszkał w gościnnym domku u sióstr albertynek na Prądniku. W swoim dzienniku zapisał, że poprosił tutaj o przytułek, zaraz obok kosciola, gdzie spoczywa święty Brat Albert.

Od Niego nauczyłem się, że niekoniecznie trzeba krzyczeć, protestować, sprzeciwiać się, pouczać, oceniać i osądzać. Czasami, żeby dobrze wyglądać, trzeba nic nie robić. Wystarczy po prostu być.