Mam „znajomą” kałużę na stokach Szyndzielni, na jednej z ulubionych tras.
Wiosną moja kałuża tętni życiem: kijanek, żab, jętek, ważek, chruścików i Bóg wie kogo jeszcze. Latem woda gęstnieje, ubywa jej, czasem znika, pozostawiając błotnistą nieckę. Jesienią znów wypełnia się deszczówką, w której zalegają opadłe liście, łudząc się, że kąpiel przedłuży im życie. Potem nastaje zima, skuwa kałużę lodem i zasypuje śniegiem. Wydaje się, że kałuża umarła, że jej nie ma. Ale ona tylko śpi. Przyjdzie wiosna i kałuża zmartwychwstanie.
Leśną kałużę mam zawsze przed oczami, kiedy odprawiam pogrzeb, a w liturgii pojawia się modlitwa: „życie Twych wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy”. To prawie tak samo, jak z moją kałużą.
Jeszcze z jednego powodu ją lubię: nie muszę podnosić głowy, żeby zobaczyć niebo – nawet kałuża odbija gwiazdy…