28 maja 1941 roku w KL Auschwitz osadzono Maksymiliana Kolbego.
Wcześniej, przez ponad trzy miesiące, założyciel Niepokalanowa więziony był na warszawskim Pawiaku. Trafił tam 17 lutego. Bo był Polakiem, księdzem, doktorem nauk filozoficznych i teologicznych. Bo był znany, mógł wywierać wpływ, być autorytetem.
304 mężczyzn osadzonych w warszawskim więzieniu przy ulicy Pawiej, rankiem, w środę 28 maja 1941 roku załadowano do wagonów towarowych, by przetransportować ich do KL Auschwitz. Ledwie pociąg ruszył, któryś z więźniów zaintonował jakąś pobożną pieśń. Śpiew podjął natychmiast Władysław Święs – znajdujący się w grupie więźniów brat zakonny zgromadzenia pallotyńskiego, później numer obozowy 16732. Zainteresował się osobą kantora. Okazało się, że jest nim ojciec Maksymilian Kolbe. Śpiew nabożny wpisany jest w jego więźniarską tułaczkę. Tak samo, jak w transporcie z Warszawy, będzie później inicjował śpiew podczas umierania z głodu w podziemiach bloku śmierci. Kolbe również zwrócił uwagę na Święsa, jako pierwszego, który podjął śpiewaną modlitwę. Święs przeżył obóz. Dał po wojnie krótkie świadectwo o ojcu Kolbem w obozie.
Księdza ze Śląska – Konrada Szwedę – aresztowano i osadzono w KL Auschwitz w grudniu 1940 roku. W obozie był numerem 7669. Miał więc już liczący pół roku więźniarski staż, gdy przywieziono tutaj ojca Kolbego. Szweda tak wspomina ten dzień:
Wieczorem 28 maja 1941 przybywa do obozu oświęcimskiego transport więźniów politycznych Warszawy. Pod silną eskortą esesmanów wychodzą z bydlęcych wagonów. Szczuci psami i bici kolbami maszerują na plac apelowy oświęcimskiej kaźni. Przy wywoływaniu nazwisk musiano biec wzdłuż szpaleru utworzonego przez esesmanów, z których każdy batogiem lub rzemieniem okutym w ołów bił po głowie i twarzy.
Na placu apelowym przywiezionych z Warszawy więźniów ustawiono w równe szeregi. Oficjalną mowę, wyuczoną na pamięć formułę, wygłosił do nich Lagerfürer Karl Fritzsch:
Przybyliście tutaj nie do sanatorium, tylko do niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin. Jeśli się to komuś nie podoba, to może iść zaraz na druty. Jeśli są w transporcie Żydzi to mają prawo żyć nie dłużej niż dwa tygodnie, księża miesiąc, reszta trzy miesiące…
Było już późno. Niemcom nie chciało się o tej porze zabierać za wszystkie formalności związane z przyjęciem transportu więźniów do obozu. Więc sprawę odłożono na następny dzień. Ksiądz Konrad Szweda wspomina:
Na noc zamknięto wszystkich w małej łaźni, gdzie z braku powietrza kilku omdlewa. Następnego dnia, po przebraniu każdego w łachmany ludzką krwią zmoczone, kazano księżom i Żydom wystąpić z szeregu. Żydów zbito i zmasakrowano do nieprzytomności i wcielono do karnej kampanii, księży natomiast przeznaczono do ciężkiej pracy.
Listę przyjętych więźniów oznaczono datą jej sporządzenia – 29 maja 1941 roku, nazajutrz po przybyciu 304 więźniów z Warszawy. Przydzielono im numery od 16644 do 16830. Ojca Maksymiliana Kolbego oznaczono numerem 16670. Wówczas jeszcze nie tatuowano więźniom numerów na przedramieniu. Proceder ten rozpoczęto dopiero jesienią tego samego roku. Kolbe już wówczas nie żył. Podczas wieczornego apelu, dwa miesiące po przybyciu do obozu, pod koniec lipca 1941 roku, podszedł do tego samego Fritzscha, który w powitalnej formułce zastrzegł, że księża mają prawo przeżyć w Auschwitz nie dłużej, niż miesiąc. On już dwukrotnie przekroczył limit. I teraz poprosił o możliwość zamiany z kolegą w pasiaku, który został przez Fritzscha wybrany , jako jeden z dziesięciu więźniów, przeznaczonych na śmierć głodową w odwecie za ucieczkę innego więźnia, którego nie udało się schwytać.
Według ocalonego przez ojca Kolbego Franciszka Gajowniczka, ów uciekinier nazywał się Kłos, był piekarzem z Warszawy, a zbiegł pracując z grupą więźniów przy żniwach. Kłos, piekarz, żniwa – takie ciekawe zestawienie: jakiemu męczeństwu musi był poddane ziarno, nim stanie się chlebem: młocka, starcie na mąkę, wypiek w ogniu. I przy tym wszystkim śmierć ojca Kolbego w bunkrze głodowym. Ale to już początek kolejnej historii do opowiedzenia.
[Wykorzystałem grafiki Mariana Kołodzieja (nr obozowy 432) z wystawy „Klisze pamięci. Labirynty” w podziemiach kościoła ojców franciszkanów w Harmężach].