Najświętsza Panienka ma taki obyczaj, że mija wielkie i ważne miejsca, żeby zajrzeć w jaki zapomniany zakątek, w którym jest człowiek w potrzebie.
Tak było podczas Nawiedzenia – gdy przeszedłszy coś koło 140 kilometrów piechotą ominęła wspaniałą, wciąż odbudowującą się świątynię w Jeruzalem, żeby stanąć w progach mieszkającej 5 kilometrów dalej w Ain-Karem kuzynki – Elżbiety – która będą już zapewne po czterdziestce spodziewała się nareszcie dziecka. Pół roku później urodził się Janek, w dorosłości zwany Chrzcicielem.
Prawie 1900 lat później wędrowała sobie Najświętsza Panienka przez Beskidy. Idąc żywiła się poziomką, borówką i wszelką leśną jagodą. Jak w drodze do Ain-Karem. To było 2 lipca, w ostatnim dniu przechadzki. Minęła Matka Boska pyszniący się tradycją i dostatkiem Żywiec, przeszła na bosaka przez leniwie toczącą wodę Koszarawę. I – nuże – piąć się po stokach Kiczory w stronę Romanki. Aż tu nagle widzie: chłopina zmęczony pracą i troskami życia, niby bydełka wyszedł pilnować na popasie, a tymczasem drzemkę sobie uciął i chrapie aż miło. Weszła więc Najświętsza Panienka w jego sny bez pukania i zobaczyła wszystkie góralskie troski, także tę największą – że córka na oczy choruje, do roboty ani do zamążpójścia się nie nadaje. Stanęła więc na środku snu, uśmiechnęła się ciepło i powiedziała pasterzowi, żeby się nie martwił. Niech tylko kapliczkę ku Jej czci tu zbuduje, a Ona już się resztą zajmie. I poszła Najświętsza Panienka w stronę Romanki, a Wojtek Stefko – bo to on przysnął na polanie troskami zmorzony – zbudził się i w te pędy poleciał rozpowiadać, jaki też sen miał piękny. A potem zabrał się za budowę kapliczki.
Ale łatwo nie było. Bo Beskidy to taki zakątek, gdzie woda się zaczyna a pieniądze się kończą. Więc by było za co ruszyć z robotą. W dodatku żywiecki pleban, którego dobra aż tutaj sięgały, nie chciał nawet słyszeć o budowie kaplicy, bo który jegomość drapał się będzie tak wysoko, a jak wielebnego nie będzie przy modlitwie, to i w herezyją jakowąś ludziska popaść mogą.
Stefko uparty był. Trudno się dziwić, skoro Najświętszą Panienkę za słowo trzymał i ozdrowienia córki czekał. Z pomocą sąsiadów kapliczkę z kamieni ułożył. Widocznie niewystarczającą względem oczekiwań Najświętszej Panienki, bo córka Stefkowa zdrowia nie odzyskała. Więc Wojtek z sąsiadami zaraz do roboty się wzięli – bez rozgłosu, żeby się urząd parafialny nie dowiedział i nie denerwował niepotrzebnie. Aż kopiąc dół pod słup jakiś na źródełko podziemne natrafili. Napił się Stefko, twarz przemył, a potem nabrał tej wody i do domu z nią pognał, córce oczy wodą posmarował i dziewczyna przewidziała. Uradowany cudem, z zapasem wody do Żywca popędził i plebana nią uraczył. A jego wielebność, skoro tylko wody z Przyłękowa skosztował, od razu zdrów się poczuła – bo wcześniej nieco słabował – tym razem na budowę kapliczki przystał.
Potem zakupiono do niej w wielkim mieście Krakowie figurę Najświętszej Panienki, co Jezusa na ręku trzyma a w wolej dłoni berło dzierży, co znaczy że ludem sobie powierzonym opiekuje się i go wspomaga. A w ślad za Wspomożycielką niedługo potem do kapliczki na stokach Kiczory księża salezjanie się sprowadzili, żeby żywiecki pleban nie musiał się po górach poniewierać z uszczerbkiem dla zdrowia, które taki cudem – za sprawą przyłękowskiego źródełka – odzyskał.
O stanięciu Najświętszej Panienki we śnie Stefkowym mówią ludzie, że to objawienie było. Kościół w tej sprawie oficjalnie się nie wypowiedział, co ujmy nijakiej całej sprawie nie przydaje, tym bardziej że biskupie korony na skronie Wspomożycielki Przyłękowskiej nałożono, a górale i przyjezdni – czasem nawet z Żywca samego – przychodzą tutaj, żeby paciorki w palcach poprzesuwać w rytm słów, które myśli serce i wargi szepczą.
I na koniec najważniejsze – 2 lipca, choć kościelni uczeni święto Nawiedzenia na ostatni dzień maja przenieśli z górą pół wieku temu, nazywa się świętem Matki Boskiej Jagodnej. Na pamiątkę tego, że idąc z wizytą do świętej Elżbiety Najświętsza Panienka poziomkami i borówkami się żywiła. Więc przed 2 lipca do lasu na jagody iść nie wypada, żeby Najświętsza Panienka nie głodowała, bo to wstyd byłby. Poza tym – w lasach żmije i inne paskudztwa grasują i na bose stopy zbieraczy czyhają. A gdy Najświętsza Panienka lasem przejdzie, gadzina po norach się chowa, a jeśli nie zdąży – gdzie pieprz rośnie ucieka. Więc przed 2 lipca do lasu wejść nie tylko nie wypada ale i niebezpiecznie, a po 2 lipca – cisza i spokój, o ile tylko na jaką Balladynę człek poczciwy nie trafi, bo przy takiej od sztyletu zginąć można, tudzież od trucizny albo i pioruna – uchowaj Boże.