Z założenia Citroen 2CV miał być parasolem na kółkach. Skonstruowano go tak, żeby pomieścił cztery osoby i kosz z kopą jaj.
Sprężyny stanowiące jego zawieszenie wybierały nierówności w ten sposób, że na przeciętnej drodze ani jedno się nie stłukło. Samochód kiwał się przy tym tak charakterystycznie, że przezywano go „Kaczką”.
Pierwszą serię 2CV-ki produkowano w trybie oszczędzania. Dach i pokrycie bagażnika były płócienne. Reflektor pojedynczy montowano tylko z lewej strony. Nie było kierunkowskazów – musiała wystarczyć ręka wystawiana przez okno. I zero rozrusznika na kluczyk: auto odpalało się korbą. Dopiero po jakimś czasie pojawił się fulwypas: dwa reflektory, kierunkowskazy i stacyjka z kluczykiem. Fotele pozostały jednak jeszcze długo niczym stare leżaki: płótno rozciągnięte na stelażu z rurek. W tylnych drzwiach zrezygnowano z klamek wewnętrznych – pasażerów musiał wypuścić kierowca. W sumie i tak nieźle, bo Amerykanie i Włosi śmiali się, że żeby wejść lub wyjść z tego auta nie trzeba klucza ani klamki, wystarczy… otwieracz do konserw.
Samochód oznaczono symbolem 2CV. Tak nazywała się kategoria opodatkowania wozu chłopskiego ciągnionego przez dwa konie (4CV to był podatek za zaprzęg czterokonny, przepisy fiskalne nie nadążały za rozwojem powojennej motoryzacji – samochody opodatkowywano analogicznie do pojazdów zaprzęgowych).
Chociaż uchodził za najbrzydszy samochód świata, dla Francuzów stał się „Mon Petit” – Maluszkiem (skądmy to znamy?), który zmotoryzował ich kraj.
Ten cudny egzemplarz 2CV-ki zdjąłem latem tego roku w jej ojczyźnie. Przysięgam, że nie miałem przy sobie otwieracza do konserw. Autko stało sobie z otwartym dachem. Nawet nie miało zabezpieczenia, jakie onegdaj można było zamówić jako opcjonalne o dealera: stalowej linki, którą przewlekało się przez koło kierownicy i nogę fotela a następnie zamykało na kłódkę.