Czy feministka może zostać świętą? Może. Zwłaszcza gdy jest Żydówką. Koniec świata…
Życie Edytki od początku było naznaczone śmiercią. Nie miała jeszcze półtora roku, kiedy umarł jej ojciec. Handel drewna, który prowadził we Wrocławiu, przejęła po nim żona. To była bardzo religijna Żydówka. Pochodziła z Lublińca. Oprócz śmierci męża doświadczyła też przedwczesnego zgonu czworga dzieci. Urodziła ich razem jedenaścioro. Edytka była najmłodsza. I najbardziej rezolutna i pyskata.
W dużej szkole
Kiedy skończyła sześć lat oznajmiła matce, że ona już więcej nie pójdzie do przedszkola, bo to jest miejsce dla małych dzieci. A ona już nie jest. I zażądała zapisania jej do „dużej szkoły”. Matka uległa. A umieszczenie sześcioletniej dziewczynki w szkole powszechnej uchodziło – pod koniec XIX wieku za sensację.
Potem przyszedł trudny czas dojrzewania. Wraz z pryszczami pojawił się nastoletni bunt. Ecia rzuciła naukę i wyjechała z Wrocławia, żeby pomagać w prowadzeniu gospodarstwa swojej starszej siostry. Wróciła inna, już nie dziewczynka, ale kobieta. Wkrótce oznajmiła, że będzie studiować. I że przestaje się modlić oraz w ogóle wierzyć w Boga. Bo stryjek niedawno się powiesił. I wujek też odebrał sobie życie. A starsze rodzeństwo w ogóle nie praktykuje religii.
Kobieta wyzwolona
Wyemancypowała się. Sfeminizowała. Poszukując prawdy zaczęła studiować filozofię, historię i psychologię. Niebawem uznała, że historia trąci stęchlizną. Psychologia jest dziwaczna. Tylko filozofia się liczy. W trakcie studiów słuchała między innymi Williama Sterna. To był ten gość, który wynalazł iloraz inteligencji IQ. Mówi się na to literując po angielsku „aj kju”, chociaż skrót jest jednym z niewielu, który pochodzi nie z wszędobylskiej angielszczyzny, ale z niemieckiego „Intelligenz-Quotient”.
Przy okazji studiów filozoficznych Eci trzeba wymienić Edmunda Husserla, Maxa Schelera i naszego Romana Ingardena. Scheler ją nawrócił. Niechcący i przypadkowo. I nie od razy. Ale posiał pierwsze ziarno zaciekawienia fenomenem wiary. Pielęgnowali ten zasiew na gruncie Ecinego umysłu, z zapałem właściwym dla świeżych konwertytów, Reinachowie: Adolf i jego żona Anna. Adolf zginął w okopach I wojny światowej. Anna zaprosiła Ecię, żeby wpadła i pomogła jej uporządkować spuściznę naukową męża. Edyta nie mogła wyjść z podziwu, jak można z taki spokojem, jak czyniła to Reinachowa, przeżywać śmierć męża? Anna tłumaczyła to wiarą, że życie jest tylko etapem przejściowym, a śmierć nie jest kresem, ale zmianą. Reinachowie byli ewangelikami.
Biblioteczka u ewangelików
Ty było dokładnie sto lat temu. Sprawy zaczęły nabierać tempa. Ecia znalazła się w gości u innych, zaprzyjaźnionych ewangelików – Conradów. Hedwig – czyli Jadzia – była jej przyjaciółką. Conradowie wyjechali zażywać kanikuły. Zostawili Eci swoje mieszkanie i bibliotekę. Dla zabicia czasu sięgnęła po opasły tom, który wchłonęła w ciągu jednej nocy. To był żywot świętej Teresy od Jezusa, pisany przez nią samą. Pobożna mocno rzecz, którą Ecia skwitowała krótko: to wszystko jest prawda. Wyemancypowana poszukiwaczka prawdy, wreszcie ją znalazła. W trzydziestym pierwszym roku życia. 1 września – za chwilę będzie sto lat – przyjechała do rodzinnego Wrocławia. Nie zdobyła się na rozmowę z matką. Prosiła siostrę, żeby jej przekazała, że Ecia ma zamiar się ochrzcić. Nie, nie u ewangelików. To matka jeszcze by jakoś przełknęła. Chce zostać katoliczką. Pogodzenie się z tą decyzją córki zacnej pani Steinowej, która po zmarłym mężu przejęła handel drewnem, zajęło ładnych kilka lat. Nie było łatwo. Tym bardziej, że Ecia pociągnęła do chrzcielnicy także swoją siostrę.
Szperając w biblioteczce Conradów natknęła się jeszcze na ćwiczenia duchowe Ignacego Loyoli. Swoją drogą fajni byli ci Conradowie – ewangelicy, co zaczytują się Teresą od Jezusa i Loyolą od jezuitów. Ćwiczenia zainteresowały ją zrazu jako niezmiernie ciekawy przyczynek psychologiczny. Dopiero w następnej kolejności, ale za to głębiej, jako szkoła duchowości, którą przerobiła jeszcze przed przyjęciem chrztu.
Rodzina Jezusa
Z tym chrztem to też ciekawa historia była. Bo się odbył 1 stycznia. Nie chodzi o to, że to Nowy Rok. To – w ósmym dniu po Bożym Narodzeniu – zapomniane dziś święto Obrzezania Pańskiego. Jak każdego chłopca z Narodu Wybranego również Jezusa poddano obrzędowi obrzezania. I nadano mu imię, które przyniósł anioł. W ten sposób Jezus w ukonstytuował swoje człowieczeństwo w ramach Izraela. Chrzest Eci w to święto był dla niej manifestacją biologicznego pokrewieństwa ze Zbawicielem: On – Żyd, ona – Żydówka. Łączy ich naród, historia, krew… Połączył ich też krzyż, czego wówczas Ecia jeszcze zapewne nie planowała.
Druga ciekawostka jest taką, że rolę matki chrzestnej przyjęła na siebie Jadzia Conrad – tak, ta ewangeliczka od biblioteczki z pobożnymi książkami, była chrzestną katoliczki Edyty Stein. A są tacy, którzy myślą, że ekumenizm dopiero po ostatnim soborze się zaczął. Poza tym na tego rodzaju przypadek dzisiaj chyba nawet dyspensa biskupa by nie wystarczyła.
Do bierzmowania przyszło miesiąc później, 2 lutego. To też data nieprzypadkowa: święto ofiarowania Jezusa w Świątyni. Żeby podkreślić to biologiczne i narodowe pokrewieństwo z Jezusem i swoje ofiarowanie Bogu. Już wcześniej, jeszcze jako niemodląca się feministka Ecia oddała się poszukiwaniu prawdy. Teraz odkryła, że to On jest Prawdą: Drogą, Prawdą i Życiem.
Specjalistka od krzyża
Nie piszę tutaj biografii Eci, która potem dwanaście lat po chrzcie, wstąpiła do Karmelu, obierając sobie imię Teresy Benedykty od Krzyża. Można sobie doczytać. Pamiętam jej beatyfikację. A właściwie nabożeństwo już po niej, które odprawił kardynał Macharski w byłym KL Birkenau. Modliliśmy się wówczas przy stojącym tam pomniku z tablicami w różnych językach, także tej, co upamiętnia pomordowanych Żydów. Zawsze, kiedy byłem w byłym obozie, z jakimś przejęciem szedłem przez zagajnik za ruinami krematoriów, gdzie były doły do wysypywania spopielonych szczątków zagazowanych. Tam gdzieś rozsypano także Ecię.
Czasami zaglądam do jej zapisków. Mam dwa ulubione. Pierwszy jest zdaje się nawet nie jej własny. W jakimś zbiorze mądrości chasydów już coś podobnego spotkałem. Brzmi tak: ważniejsze jest być dobrym, niż mądrym. Słowa proste, banalnie prawdziwe. Ale nabierają szczególnej wartości, powtórzone przez kobietę ogromnej wiedzy, niezwykłego umysłu. Drugi zapisek Edyty Stein odkopuję w szufladzie przy okazji Wielkiego Postu oraz powracających jak pory roku utarczek i kłótni o krzyż, o jego obecność, symbolikę, wymiar, wartość. Teresa Benedykta była przecież „od Krzyża”. Była specjalistką. Ona błagała przełożone Karmelu, żeby sobie to „od Krzyża” mogła dodać do imienia zakonnego. I ta miłośniczka i znawczyni krzyża zapisała kiedyś takie coś: „Krzyż nie jest celem samym w sobie: wznosi się wzwyż i wskazuje górę”. Trudno się z tym nie zgodzić.