Maluchy nosiły ją z dumą. Średniakom było wszystko jedno. Najstarsi robili wszystko, by ją ukryć, niczym kainowe piętno albo znamię wypalone na czole przestępcy.
Tarcze uczniowskie wymyślili autorzy reformy szkolnej AD 1932/33. Miały kształt tarczy herbowej. W podstawówce były niebieskie. W szkołach ponadpodstawowych – czerwone. Niektóre zawodówki – zdaje się, że między innymi górnicze – miały tarcze zielone. Wycinano je w grubym filcu albo w suknie, czasem w gumie czy jakimś takim ordynarnym, cuchnącym linoleum plastiku. Przed wojną napisy haftowano białą, a nawet srebrną nicią. Potem wyklejano białą gumą. Albo – po prostu – tłoczono litery w tym śmierdzącym plastiku. W latach 70. funkcjonowała ponadto jajowata odznaka wzorowego ucznia. A w liceum próbowano wciskano nam dodatkową plakietkę z nadrukiem, jak na pagonach sierżanta, gdzie liczba kresek informowała, do której klasy dany osobnik uczęszcza.
– Ty, uważaj, bo tu się komputer rozpycha! – usłyszałem kiedyś wsiadając do zatłoczonego autobusu marki Jelcz przegubowy, zwany ogórkiem, kursującego po pięknym piastowskim Oświęcimiu na linii numer jeden, którą czasami dojeżdżałem do mojego liceum. Uwagę tę poczyniła pod adresem swojej koleżanki, jakaś piegowata moja rówieśnica z tarczą liceum medycznego na ramieniu. To było w pierwszej klasie.
Potem człowiek robił wszystko, żeby zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli: żeby mieć tarczę, ale jakby jej nie było. Przy wejściu do szkoły stawał pan dyrektor albo któryś z nauczycieli. Sprawdzali tarcze. Kto nie miał, lądował na czarnej liście. A to potem brano pod uwagę podczas lekcji wychowawczej, grożąc obniżeniem oceny ze sprawowania. Zdarzało się, że szczęśliwcy, którzy mieli tarcze na kurtkach, rzucali swoje odzienia przez okna przyczajonym pod nimi kolegom i koleżankom, którzy tarcz nie mieli.
Niektórzy nosili w torbie tarczę i zestaw małej krawcowej, żeby – w razie kontroli – tarczę szybko przed drzwiami szkoły przyszyć. Mistrzowie przytwierdzali tarcze kilkoma luźnymi ściegami tylko na wierzchołku i na spodzie. Plakietkę wówczas można było odwrócić napisem na spód. Widać było, co prawda, że to tarcza. Ale nie wiadomo z jakiej szkoły.
Jeszcze inni próbowali mocować tarcze na zatrzaski krawieckie. Rzepy były wówczas nieosiągalne. Ale co gorliwsi nauczyciele nie tylko wizualnie kontrolowali obecność tarczy, posuwając się aż do organoleptycznego przeegzaminowania, czy ów znak szkolny jest wystarczająco trwale i solidnie połączony z odzieżą. Przepadały z kretesem próby przypinania tarczy agrafką, spinaczem, zszywaczem, szpilką czy Bóg wie czym jeszcze.
Byli mistrzowie – sam tak robiłem – którzy starali się zdobyć taki mundurek szkolny, żeby miał na piersi kieszonkę z zapinaną klapką. Tarczę przyszywało się na klapkę od tej kieszonki. Po wyjściu ze szkoły klapki się nie zapinało, tylko wsuwał do kieszonki, ukrywając w niej tarczę. Więc nakazano nam surowo i bezwzględnie umieszczać tarcze na rękawie. I tu biednym znaczkom dała w kość grawitacja. Najpierw przyszywało się tarczę na ramieniu, powyżej łokcia. Następnie na przedramieniu. A potem wreszcie na mankiecie, który w każdej chwili można było podwinął – jak klapkę na kieszeni wspomnianą wcześniej – i tarczę ukryć. Jednym słowem cyrk na kółkach.
Tarcza towarzyszyła całej mojej przygodzie szkolnej, którą zakończyłem w pierwszej połowie lat 80. ubiegłego stulecia. Na studiach już nikt tarczami się nie przejmował, chociaż koledzy niektórych uczelni paradowali jeszcze, nawet na co dzień, w maciejówkach określonego koloru – medycy, na ten przykład, w białych. Na przełomie lat 80. i 90. tarcze zaczęły znikać. W ostatnich latach XX wieku jeszcze ktoś tam próbował je wskrzesić, ale bezskutecznie. Tylko czekać, aż jakiś twórczy minister znów sobie o nich przypomni.
I choć patrzę na tę historię z nutką sarkazmu, to jednak z sentymentem, a nawet czcią niejaką, trzymam w palcach licealną tarczę, która uchowała się w domowych pieleszach, w jakiejś szkatułce z pamiątkami, do dziś. I na chwilę czuję się odrobinę młodszy. Aż mnie kusi, żeby sobie po kryjomu z kolegami, za szkolną salą gimnastyczną, papierosa zapalić. Niech by był nawet „Klubowy” albo „ExtraMocny”, zwany bombowcem. W końcu młodość ma swoje prawa.