4 października: nasz Franciszek

Dość sensacyjna historia o diable, co baby posyła i Biedaczynie z Asyżu ze śladem szminki na dłoni.

Historia zdarzyła się 95 lat temu. Zbliżały się imieniny księdza Franciszka Dąbrowskiego, proboszcza w Parysowie koło Garwolina. Jego rodzony kuzyn – też ksiądz – Stanisław Szepietowski wpadł na pomysł, że z tej okazji sprezentuje mu obraz świętego patrona. W tym celu udał się do Warszawy. Zaglądał do pracowni i antykwariatów, aż w jednym z nich – u Michała Ryka na ulicy Brackiej – wypatrzył malunek Biedaczyny z Asyżu: w habicie, z rozłożonymi rękami, na których widać stygmaty, więc pewnie stoi na Alwerni, unosi w niebo błyszczące źrenice, omijając spojrzeniem czaszkę z oderwaną żuchwą, która leży na kamieniu obok. Ksiądz Stanisław obraz kupiła i 4 października 1927 roku, przy aplauzie imieninowych gości, podarował kuzynowi. Jakiś czas potem ksiądz Franciszek Dąbrowski został przeniesiony do Kosowa Lackiego w powiecie sokołowskim. Tutaj, po latach, dokończył życia swego. Któryś z kolejnych proboszczów w małej izbie na wieży neogotyckiego kościoła znalazł – jak prawie w każdym kościele – skład rupieci, starych figur, obrazów i feretronów – niechcianych i niepotrzebnych, które jednak żal spalić czy wyrzucić. Wpadł mu w oko obraz świętego Franciszka. Miał co prawda dziurę w górnym roku, ale po omieceniu pajęczyn mógł się jeszcze podobać. Zabrał go więc ze sobą i powiesił na plebani, w części mieszkalnej.

Był rok 1964, październik, pewnie coś koło świętego Franciszka. Dzień pochmurny i deszczowy. Panie Izabella Galicka i Hanna Sygietyńska przyjechały z Warszawy, by w ramach akcji katalogowania zabytków stołecznego województwa, opisać kosowski kościół. Przed powrotem zaszły jeszcze na plebanię, żeby podziękować za uprzejmość proboszczowi Władysławowi Stępniowi. Przez uchylone drzwi wypatrzyły niezwykły wizerunek, umieszczony tutaj przez jego poprzednika. Obraz wzbudził w nich twórczy niepokój. W ciągu następnego półrocza przyglądały mu się uważnie, badały. W końcu obwieściły publicznie, że autorem wizerunku Biedaczyny z Asyżu jest sam Dominik Theotokopulos czyli… El Greco. Temat pochwycił korespondent PAP Roman Janisławski. Pech chciał, że depeszę o niezwykłym odkryciu puścił w świat w nocy z 31 marca na 1 kwietnia, więc wszyscy uznali ją za żart primaaprilisowy.

O sprawie zrobiło się głośno. Do Kosowa zaczęli zjeżdżać eksperci, naukowcy i dziennikarze. Kłócili się, kręcili głowami, nie mieli materiału porównawczego, do frankistowskiej Hiszpanii z peerelowskiej siermięgi droga była zamknięta. Nawet jeżeli były jakieś podobieństwa do charakterystycznego stylu, to skąd obraz El Greco wziąłby się na Mazowszu i Podlasiu? Zaczęły się histeryczne żarty. Prześmiewcze wierszyki pisał Marek Grońskiw „Szpilkach” i Ludwik Jerzy Kern w „Przekroju” (W jednej dalekiej krześcijańskiej parafii / Cud niezwyczajny właśnie się przytrafił / Przyuważyły dwie młodziutkie panie / obraz na ścianie…). W lokalnej prasie pomieszczono zdjęcie księdza Stępnia z dopiskiem „gdzie diabeł nie może, tam baby pośle”. Panie Galicka i Sygietyńska znosiły kpiny godnością. W swoim warszawskim biurze powiesiły fotograficzną reprodukcję obrazu z Kosowa i – kiedy nikt nie widział – całowały jego dłoń, prosząc „święty Franciszku, powiedz wszystkim, że namalował cię El Greco”. Aż na dłoni naznaczonej stygmatem i ich pocałunkami został niedający się usunąć ślad szminki.

Dziesięć lat po odkryciu obraz poddano zabiegom konserwatorskim. Zajęły się nimi następne dwie panie – Zofia Blizińska i Maria Orthwein. Zaczęły się od usunięcia późniejszych przemalowań na dole obrazu. Spoglądając przez lupę odrywały liszaje nawarstwionych farb. Nagle ich oczom ukazała się grecka litera „delta”. Niebawem zaś światło dzienne ujrzał pełny podpis: Domenikos Theotokopulos. Wątpliwości zostały rozwiane, choć niektórzy podzielają je do dziś.

Formalnie kustoszem / właścicielem obrazu był ówczesny biskup siedlecki Jan Mazur – ze względu na przynależność kościelną parafii w Kosowie. Przyjeżdżali do niego jacyś tajemniczy ludzie, oferując za dzieło niebotyczne kwoty. Dwukrotnie dokonywano włamań do siedziby biskupiej. Podobno sam Edward Gierek kilkakrotnie proponował Mazurowi: oddajcie nam El Greca, a damy wam tyle pozwoleń na budowę kościołów, ile zechcecie. Nic z tego. Przez kolejne dekady obraz pozostawał w ukryciu, w miejscu, którego nie ujawniono do dziś. A publicznej prezentacji doczekał się dopiero w roku 2004. Z kosowskiej plebanii do sali ekspozycyjnej siedleckiego muzeum diecezjalnego wędrował tyle, ile Izraelici do Ziemi Obiecanej – 40 lat. Dzisiaj – podobnie jak Dama z Łasiczką – jest jednym z najcenniejszym arcydzieł w Polsce. Jego wartość szacuje się na co najmniej 5 milionów dolarów. Chociaż przy trwającej inflacji może się okazać, że podczas pisania tego tekstu jego wartość wzrosła o kolejne kilka setek.

Nasz El Greco w pełnej krasie.

Już zupełnie na marginesie dodajmy jeszcze, że obraz tytułuje się jako „Ekstazę świętego Franciszka” – moment, gdy na górze La Verna Franciszek, jako pierwszy w historii, otrzymuje stygmaty – ślady męki krzyżowej Jezusa, niegojące się rany na stopach i dłoniach. U nas tę nazwę przekręcono i pod Krakowem mamy franciszkański klasztor i wyrosłą wokół niego miejscowość, znaną jako Alwernia (brzmi prawie jak La Verna – z naciskiem na „prawie”). Obraz ma wymiary 105×75 cm. A święty Franciszek jest nieco za długi, z pająkowatymi palcami. Byli naukowcy, którzy sugerowali, że model mógł cierpieć na tzw. Zespół Marfana – zaburzenie tkanki łącznej skutkujące deformacją kończyn. Ale inni upierają się, że El Greco miał po prostu taki styl, co zresztą widać na pozostałych jego obrazach.