Drzewko


Przygotowuje się je jeszcze w Adwencie, ale zadaniem drzewka jest ozdobieniem Świąt Bożego Narodzenia.

Zacznijmy od wyjaśnienia: u nas w Galicji mówi się „drzewko” i „bańki”, a w Polsce „choinka” i „bombki”. Są dwie równoległe historie drzewka. Bohaterem pierwszej jest żyjący w VIII wieku Winfrid. Był angielskim benedyktynem, który przeprawił się przez Kanał, żeby pracować jako misjonarz na terenie dzisiejszych Niemiec. Zaszedł do pierwszej z brzegu wioski, a tu na na skraju lasu dąb wielgachny rośnie i oni mu mówią, że to ich bóg jest. Więc Winfrid złapał za siekierę i – nieekologicznie – dąb wyciął. Jednak nie znał się zanadto na tej robocie i dąb zwalił się nie na polanę, ale centralnie w las, miażdżąc wszystkie drzewa rosnące wokół. Kiedy Winfrid z miejscowymi ruszyli, by oszacować straty, okazało się, że upadek olbrzyma jakimś cudem przetrwał mały, cały zielony ze szczęścia świerczek. Widząc go Winfrid natychmiast mowę strzelił, że ten świerczek jest jak Pan Jezus, a dąb – jak szatan, że szatan mu krzywdy nie wyrządził, choć wszystkim dookoła zaszkodził, a Pan Jezus, jak to małe drzewko, atak Złego przeżył, amen. I od tej pory mały zielony świerczek zabierany do domu zwiastował Narodzenie Pana Jezusa i stał się nieodłącznym elementem Świąt. Winfrida zwano też Bonifacym, potem – jak to zwykle bywa – umęczono go za wiarę a jeszcze później ogłoszono świętym.

Druga historia drzewka sięga starożytnej Grecji, gdzie chłopcy i młodsza kawalerka zimową porą (o ile tak w Grecji występuje) chodzili od domu do domu z eirezjonem – gałązką laurową (tą od bobkowych liści) albo innym zielskiem na gałęzi. W tym zwyczaju być może szukać należy źródeł także naszych kolędników, obchodzących z gwiazdą i turoniem domostwa. Do eirezjonu przywieszano owoce, zwłaszcza figi oraz flakoniki z oliwą i winem. W dodatku ozdabiano te gałązki wełną białą i ufarbowaną na czerwono – niczym nasze „anielskie włosy” na drzewku. Grecy sobie te eirezjony wieszali nad drzwiami jako zwiastuny obfitości przyszłorocznych zbiorów, dostatek pożywienia i niewyczerpane źródło życia.

Podobnie i u nas, nim pojawiły się drzewka, zwłaszcza na południu Polski powszechne były podłaźnice i podłaźniczki, czyli wierzchołki albo gałązki iglaste, wiecznie zielone, wtykane czasem nad drzwiami, częściej u powały, obwieszane orzechami, owocami, zwłaszcza małymi jabłuszkami, wróżące odrodzenie się przyrody na wiosnę i przyszłoroczny urodzaj tudzież dostatek pożywienia. Grecka nazwa eirezjonu wiąże się z imieniem córki Zeusa Eirene, która była boginią pokoju, a pokój warunkował bezpieczne i dobre zbiory. Nasza „podłaźniczka” pochodzi od czasownika „podłazić”, który onegdaj znaczył tyle, co „sprzyjać”, „być życzliwym”, „wspierać” – chodziło przede wszystkim o sprzyjające zbiory dzięki życzliwej pogodzie i pomyślnych warunkach wegetacji.

Jako ciekawostkę warto jeszcze dodać, że eirezjony Grecy umieszczali także na grobach zmarłych, jako znak życia duszy po śmierci ciała. Ten zwyczaj też, choć z konotacjami wskazującymi na zmartwychwstanie i życie wieczne, przyjęliśmy w naszej tradycji funeralnej, ścieląc świeże miejsca pochówku wieńcami – a więc w krąg, bez początku i końca, symbolizujący wieczność – uplecionymi gałązkami roślin wiecznie zielonych.

Kościół, na przekór legendzie o świętym Bonifacym, z drzewkiem na Boże Narodzenie początkowo zawzięcie walczył, argumentując, że to zwykłe pogaństwo jest i nie wypada. Dopiero po jakimś czasie, być może także na skutek powszechności zjawiska, podobnie jak wiele innych, wcześniejszych i niekościelnych tradycji, drzewko „ochrzcił”, upatrując w nim nawiązań do rajskiego drzewa poznania dobra i zła (stąd jedną z ozdób drzewka był łańcuch, symbolizujący wstrętnego węża-kusiciela, a w czasach naszych zaborów – kajdany zniewolenia) tudzież apokaliptycznego drzewa życia, rodzącego co miesiąc inne owoce (Ap 22,2) – dlatego drzewko obwieszano słodyczami i łakociami. Pierwsze drzewka w niemieckich kościołach pojawiły się na początku XVII wieku.

Z drzewkiem na Boże Narodzenie walczyła też część protestantyzmu, zwłaszcza amerykańskiego, rzucają z powodu Christmas Tree nawet klątwy na wiernych. Chociaż – z drugiej strony – mówi się, że na pomysł umieszczenia i zapalenia świeczek na drzewku wpadł nie kto inny, tylko sam Marcin Luter, który widział w nich symbol gwiazd i znak Bożej Miłości, która sprawiła, że oto Jezus przychodzi na świat. W końcu wszyscy się z drzewkiem pogodzili, jeżeli nie ze względów religijnych, to przynajmniej komercyjnych. I święty spokój.

Od kiedy u nas były podłaźniczki? Chyba „od zawsze”. Natomiast drzewko zaczęło przenikać, głównie z krajów języka niemieckiego, od czasów saskich, a później zaborów. Pod koniec XVIII wieku szło to jeszcze niemrawo, w następnym stuleciu już żwawiej. Drzewka zagościły najpierw domach mieszczan i inteligencji. Później dopiero przeniosły się na wieś, choć tutaj drzewka – na wzór podłaźniczek – najpierw nie stawiano na podłodze, ale wieszano u sufitu. Drzewkowy zwyczaj upowszechniał się niespiesznie i jeszcze na początku XX wieku były regiony w Polsce, które choinki ani drzewka nie znały. Ale i to się niebawem zmieniło i dziś trudno sobie wyobrazić dom bez prawdziwego lub udającego prawdziwe drzewka obwieszonego bańkami/bombkami, łańcuchami, słodyczami i przyozdobionego gwiazdą, która zwiastowała narodzenie Króla i przywiodła mędrców ze Wschodu do betlejemskiej stajenki. Chociaż w domach mojego dzieciństwa zamiast gwiazdy na szczycie choinki lokowało się tak zwany „szpic” – coś w rodzaju bańki zakończonej soplem, skierowanym ku górze, jakby chciał zrobić dziurę w suficie, by Pan Jezus, co schodzi z nieba, mógł bez przeszkód wstąpić do naszego domu. Szpic jako żywo przypominał zwieńczenie wież – obowiązkowego elementu tradycyjnej szopki krakowskiej. Może u kogoś z Was drzewko „kończyło” się podobnie?

Foto: z lewej – tegoroczne drzewko świeżo „ubrane” i szopka z figurek mojego Taty, z prawej choinkowe moje ąfas z drzewkiem – zdjęcie zrobił p. Antoni Chylaszek – Wanda Lorek i Jan Lorek pamiętam!