Roztoczańska Porcjunkula

Dotknąłem ścian. Powąchałem, bo tak zawsze robię.

Miała umbryjska ziemia ruiny pobenedyktyńskiego kościółka nieopodal Asyżu. I miała swojego Franciszka, który temu skrawkowi ziemi (tyle znaczy łacińskie „portiuncula”), tej cząstce, pracą własnych rąk przywrócił blask życia.

Rodzimą Porcjunkulę znalazłem w Hucie Różaneckiej, w galicyjskiej części Roztocza. Nazwa stąd, że kiedyś tu huta szkła była maleńka. I rzemieślników kilku, którzy soczysty kamień roztoczański obrabiali. Z niego niemal 200 lat temu cerkiew małą zbudowali, grekokatolicką – sanktuarium św. Mikołaja.

Jego ikonę przynieśli tu bazylianie – zakonnicy obrządku greckiego. Podobno woły, ciągnące wóz, na którym był obraz, zaparły się, że dalej nie pójdą. Więc mnisi tu osiedli na czas jakiś. Potem się wynieśli. A obraz został. Zrazu w drewnianym chramie, potem w cerkwi z kamienia.

Aż we wojnę Niemcy postanowili rozprawić się z partyzantką we wsi. Nim żołnierze weszli do osady, samolot nadleciał. Bomby zrzucił. Strzelał. Ludzie poginęli. Chałupy się spaliły. I cerkiew też. Tak samo wszystko, co w środku było. Nawet św. Mikołaj nie ocalał. Bo on na wodzie sie zna, na morzu. A wobec ognia raczej jest bezsilny. To nie jego żywioł.

Wszedłem do środka, starannie omijając niewiększe od kretowisk kopczyki resztek grobów z pokrzywionymi krzyżami z kamienia. Ściany strzelają w niebo, a ono osobiście jest tu cerkiewnym sklepieniem. Między ścianami poruszane przeciągiem samosiejki brzóz śpiewają swoje chorały, na wyścigi z łopianem i jarzębiną. Kolczaste ostrężnice cicho wygięte, jakby przyklękły, odświętnie obsypane dojrzewającymi jagodami. Tam, gdzie stał ołtarz, buty uwięzły w kobiercu miękkiego mchu.

Dotknąłem ścian. Powąchałem, bo tak zawsze robię. Szorstkie były i ciepłe, z wyraźnym swądem spalenizny. W ślepych oczodołach niegdysiejszych okien uwiązł ryk silnika niemieckiego samolotu.

To już tyle lat. A dawna cerkiew w Hucie Różaneckiej wciąż czeka na swojego Franciszka. Roztoczańska Cząstka.